czwartek, 30 października 2014

Czibuku - komiks

Hej!
Dziś przedstawiam Państwu komiks pt. „Czibuku”. Czym jest czibiku? To słynny zambijski kukurydziany trunek alkoholowy, który przypomina zarówno wyglądem jak i smakiem wymiociny. Nawet mieszkańcy krzywią się na samą nazwę. Ale jakie byłyby z nas twardzielki gdybyśmy nie spróbowały? Litr Czibiku kosztował 3K (1.50 zł). Od razu zdradzę zakończenie … wylałyśmy to! :D
Oto fotoreportaż J
Całuski,

Dosia 

To był piękny dzień. Właśnie wróciliśmy z zakupów i zajadaliśmy się owocami. Na stole już czaiło się czibuku ... 

Obserwowało nas i namawiało do konsumpcji ... 

choć wyglądało niezachęcająco i śmierdziało drożdżami ...

Wąchaliśmy...

Czytaliśmy skład ...

W końcu poszłyśmy w plener i wzniosłyśmy toast

Do dna!

Nastała chwila prawdy

Miny się nam wykrzywiły ...

Dławiłyśmy się i łapałyśmy za głowy

W końcu się go pozbyłyśmy 

Fuuuuuuu

środa, 29 października 2014

Drugi tydzień :)

Hej!
Słyszałam, że w Polsce zaczyna się robić chłodno … u nas z kolei coraz częściej wieje porywisty wiatr, a na niebie zbierają się ciemne chmury. To znak, że zbliża się pora deszczowa i w przeciwieństwie do Europy, w Zambii, na półkuli południowej dzień będzie coraz dłuższy J Ciężko sobie wyobrazić jak Linda będzie wyglądała w trakcie i po deszczu. Tutaj ziemia jest czerwona i bardzo brudząca, więc będę miała kąpiel błotną jak to wszystko popłynie J

Od początku tygodnia intensywnie malujemy sufity. Przypadła mi funkcja wykańczania, dlatego wspinam codziennie się na 3.5 metrową drabinę i wyginam się jak małpa J Nie powiem, ciężko jest pracować w taki upał i na takiej wysokości, ale satysfakcja po skończonym malowaniu jest ogromna J Przedszkole wygląda coraz ładniej!

Muszę się pochwalić, że w poniedziałek mój ukochany Jacek obronił tytuł magistra budownictwa J Między innymi z tej okazji, udało nam się porozmawiać 20 minut przez skype’a. Niestety bez obrazu, ale miło było się usłyszeć po dwóch tygodniach. Zbyt emocjonalnie podchodzę do takich sytuacji … niestety się wzruszyłam :P. Na szczęście rozmowa przez skype’a „nie zjadła” zbyt wielkiej ilości Internetu więc raz na jakiś czas będzie można pogadać J

Wczoraj pożegnaliśmy Kubę. Krótko, ale bardzo intensywnie spędził z nami czas. Jako architekt zrobił wiele planów, rysunków, pomógł o. Jackowi w doborze farb i doradzał przy budowie. Zostawił po sobie nie tylko kawał dobrej roboty, ale także cudowne zdjęciaJ Kilka załączyłam poniżej.
Wróciliśmy do domu dość późno bo dopiero po 23:00 odwieźliśmy Kubę na lotnisko. Współczuję Kubie smrodu, w którym go zostawiliśmy. Niemiłosiernie cuchnęło lizolem bo akurat panie myły podłogę. To taki smród dzieciństwa, bo pamiętam, że dawniej pachniało tak w szpitalach, dworcach czy szkołach …. Moje nozdrza się od niego odzwyczaiły :P Mam nadzieję, że jak my będziemy wracać w styczniu to Panie nie będą akurat sprzątały :P Zresztą ten smrodek bardzo pasował do lotniska, które jak wcześniej pisałam wygląda jak nasz gdański PKS J.

Wczoraj po południu wybrałam się z Justyną i Beatą na spacer, ale w tym razem obrałyśmy inny kierunek niż zwykle. I to był błąd :P Trzeba przyznać, że ta część Lindy jest wyjątkowo zadbana i czysta ale spotkaliśmy tam bardzo dziwnych ludzi. Najpierw natknęłyśmy się na bardzo nachalną kobietę, która coś dukała pod nosem (była albo pijana albo pod wpływem jakiś narkotyków) i dopiero po długim czasie zorientowałam się, że proponowała mi wypranie moich ciuchów. Jak w końcu dosadnie podziękowałam to się odczepiła. Następnie, przyczepił się jakiś młody chłopak, od którego strasznie śmierdziało alkoholem. Szedł z nami prawie całą drogę w trakcie, której zaproponował Justynie ślub (ta to ma „szczęście” :P). Dopiero piekarz dał mu wyraźnie do zrozumienia, że ma dać nam spokój. Uspokajam, że Ci ludzie nie są groźni J Biały człowiek może czuć się tu bezpiecznie, ale co niektórzy mieszkańcy są po prostu nachalni i męczący.

A co do piekarza. Odwiedziłyśmy w drodze powrotnej piekarnie, która została otwarta mniej więcej w tym samym czasie jak przyjechaliśmy do Lindy. Jest w niej schludnie i nawet są wypisane ceny! Mają tam malutkie pączki, chleb w kształcie krokodyla, bułki i chleb tostowy. Na tym koniec, bo normalnego białego chleba, a już zdecydowanie razowego się tu nie dostanie. Te wyroby są dość słodkie i „napompowane” ale smaczne J Wracając kupiłyśmy także arbuza, pomidory i mango. To ostatnie średnio mi tu podchodzi, choć pozostali wolontariusze się nim zajadają. Całe szczęście, że są tu banany! Są tanie, małe i słodziutkie, ale trzeba je w zasadzie jeść od razu, bo są tak dojrzałe, że rozpadają się w dłoniach.

Tyle na dziś, zmykam na słodkie pataty ;) 
Ślę afrykańskie buziaki,

Dosia

Znane już co niektórym ujęcie :) Fot. Jakub Sachse

Z afrykańskimi koleżankami. Fot. Jakub Sachse

Wspomnienie dnia niepodległości. Fot. Jakub Sachse

Zima w Kasisi :) Fot. Jakub Sachse

Malujemy! Fot. Jakub Sachse

Na spacerku, fot. Justyna Sarosiek

Kurczak z muchami, fot. Justyna Sarosiek

Chłopczyk na tle rzeki śmieci ... Fot. Justyna Sarosiek

Hi Musungu! Fot. Justyna Sarosiek
Lumpeks, fot. Justyna Sarosiek

Nasz nocny Stróż, fot. Adam

:) Fot. Justyna Sarosiek

Mączny krokodyl zamiast mięsnego jeża :) Fot. Adam

niedziela, 26 października 2014

Kasisi i farma krokodyli

Heja,
Kolejny weekend w Afryce za mną J W sobotę przed południem malowaliśmy sufity w sali konferencyjnej w budynku przedszkola.  Podczas naszej pracy, w kościele odbywał się ślub. Zdziwiło mnie, że odprawiany był tak wcześnie … widocznie w Zambii wolą świętować dłużej J Ojciec Jacek opowiadał, że związek małżeński zawierają przeważnie pary, które żyją już ze sobą wiele lat i bardzo często mają dzieci. Wzięcie ślubu jest więc czystą formalnością. Była biała suknia (a raczej lekko szarawa :P), garnitur i przystrojony samochód.
Po obiedzie wybraliśmy się z Kubą na spacer. Dotarliśmy do urokliwych miejsc, których wcześniej nie widziałam, choć w zasadzie znajdowały się za murem naszej parafii. Ogromnym moim błędem było założenie spódniczki powyżej kolan. Nie mogłam się odpędzić od lokalnych facetów :D Z początku nie zorientowałam się, że moja osoba wywołuje takie emocje, dopiero po którymś z kolei gwiździe i zawołaniu Kuba uświadomił mnie, że chyba ich lekko wodzę na pokuszenie. I to wcale nie dlatego, że mam zgrabne nogi ale BIAŁE!
Dotarliśmy na targ, który ukryty jest pomiędzy domami. Można było tam kupić świeże ryby, warzywa, owoce i w sumie wszystko inne. Mieszkańcy byli niezwykle poruszeni naszą obecnością i bardzo chętnie pozowali nam do zdjęć. Często sami prosili by ich fotografować i robili różne, śmieszne pozy. Swoją drogą, Afrykańczycy są niezwykle fotogeniczni! Dodatkowo, mieliśmy Kubą cudowne światło, bo akurat zachodziło słońce. Kilka zdjęć załączam J
Z jedną babeczką ubiłam targu i kupiłam dwa piękne materiały za 50 K (25 zł). Od początku upatrzyłam sobie piękną fioletową tkaninę ale spytałam się tej kobiety (imienia nie pamiętam), w której najlepiej bym jej zdaniem wyglądała.  Bez wahania wskazała mi tę, które wcześniej sobie wybrałam J Teraz będę sobie z niej robić długą spódnicę i nie będę nikogo prowokować J W Polsce może przerobię ją na jakąś serwetę, szal lub sukienkę J
Noc była uciążliwa bo bardzo gorąca, zasnęłam dopiero po 2. Bez problemu jednak udało mi się wstać po godzinie 6 by na 7:00 udać się na Mszę św. w języku angielskim. Jak zwykle kościół był pełny, wierni rozśpiewani i radośni. Na ogłoszeniach zostaliśmy zaproszeni na środek i oficjalnie przedstawieni.
Po mszy wybraliśmy się na krótki spacer, by pokazać Justynie i Beacie targ ale ze względu na dzień świąteczny większość sklepów/pubów była zamknięta. Oczywiście dopadła nas cała chmara dzieci, która odprowadziła nas pod samą bramę J
Następnie przyjechał po nas o. Jacek i zabrał na wycieczkę. Pierwszym punktem był sierociniec w Kasisi. Misję w Kasisi przejęły siostry Służebniczki Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej ze Starej Wsi. Główną przełożoną jest s. Mariola. Oprócz niej pracuje tam jeszcze pięć polskich sióstr, m.in. siostry bliźniaczki. Choć może zabrzmi to dziwnie ale oczarowało mnie to miejsce i pewnie każdy z Was powiedziałby to samo.  Jest to istny raj na ziemi dla tych dzieciaków (jest ich 250), które są w różnym wieku. Trafiają tam głównie sieroty, których np. matki umierały przy porodzie lub na AIDS, a ojcowie nie byli się w stanie nimi opiekować. Najwięcej jest tam maluszków do lat 6. Sierociniec (choć ta nazwa naprawdę mi nie pasuje!) jest umiejscowiony za miastem, ma piękny ogród, jest niezwykle zadbany, schludny i doskonale wyposażony. Dzieciakom niczego tam nie brakuje i są bardzo szczęśliwe. Tym wspaniałym miejscem zajęły się różne organizacje, a nawet sama prezydentowa Bush. Niedawno ośrodek odwiedził także premier Tusk oraz Szymon Hołownia, który założył fundację Kasisi. Polecam stronkę, z której możecie się wszystkiego dowiedzieć:  http://www.fundacjakasisi.pl/pl/. Siostry dostały także mnóstwo wyróżnień oraz nagród … i słusznie. Są niezwykle oddane swojej pracy.
Po wspaniałej wizycie u dzieciaków pojechaliśmy na farmę krokodyli. Jest to jedna (a w zasadzie jedyna) z większych atrakcji w Lusace i w weekendy odwiedza ją sporo Zambijczyków. I tym razem nie było inaczej. Teren farmy jest bardzo zielony i znajdują się na nim różne okazy węży, jaszczurek i krokodyli. Są miejsce na grille, wędkowanie, plac zabaw i mini golf. Odwiedziliśmy także mini rezerwat ptaków, w którym znajdowały się m.in. nasze polskie boćki. Punktem kulminacyjnym wizyty na farmie była konsumpcja mięsa krokodyla. I choć wiele osób mówiło, że smakuje jak ryba z kurczakiem to muszę przyznać, że ja tam ryby nie czułam. Stwierdziliśmy, że jest to raczej połączenie kurczaka z wieprzowiną. Było to bardzo dobre, grillowane, białe mięsko, a przy tym zdrowe i niedrogie (35K za kg). Mam nadzieję, że nie uraziłam wegetarian J
Dziś bardzo dużo jeździliśmy samochodem i można było zaobserwować jak zmienia się Zambia. Jest wiele inwestycji, budują się drogi i domy. I choć nadal daleko jej do zachodnich standardów to jednak widać olbrzymi postęp.
Na koniec dnia odwiedziliśmy ks. Wojtka, który mieszka w drugiej części Lusaki. Sam przy pomocy Kazika, murarza z Polski, zdołał zbudować w ciągu roku kościół, który nie odstaje od europejskich świątyń. Jest perfekcyjne zaprojektowany i wykończony, piękny w swej prostocie. Parafia liczy ok. 3-4 tysięcy wiernych.
To był cudowny, pełen wrażeń weekend. Czas iść spać i jutro zacząć nowy tydzień na czarnym lądzie J
Ścisk,

Dosia


procesja z obrazem

pozowane z rowerem

zapraszamy do parafii w Lindzie! 

Siesta

Domek termitów

Modelka

Sklepik kolonialny!

No to jedziem...

słodziaki a w tle albinos

Mała boska :)

próba chóru parafialnego

Po niedzielnej mszy

w nowej kiecce

czarna mamba, którą można spotkać w ogródku (czasem)

Najpierw podziwialiśmy krokodyle ... 

.... a później się nimi zajadaliśmy :(

Sto lat młodej parze :)

piątek, 24 października 2014

Independence Day

Dobry wieczór Kochani,
Miałam się odezwać po weekendzie ale muszę się z Wami podzielić wrażeniami z dzisiejszego dnia J
Jak już wcześniej wspominałam, 24 października Zambijczycy obchodzą Święto Niepodległości. Akurat w tym roku przypada okrągła 50-ta rocznica. W przeciwieństwie do innych państw nie walczyli oni o wolność, po prostu Anglicy ich opuścili J
Z racji święta malowaliśmy dziś tylko do godziny 12. Od rana słychać i widać było za oknem przygotowania na terenie parafii. Dla mieszkańców Lindy zorganizowano masę atrakcji! Muzyka na żywo, spektakle i zabawy dla dzieci. W trakcie gdy pozostali wolontariusze urządzali sobie poobiednią sjestę, wybrałam się z aparatem na zwiady. Moją obecnością zainteresował się chłopak o imieniu Miko, który odgrywał rolę wodzireja. Wymieniliśmy zdania na temat naszych kultur i dlaczego moim marzeniem był przyjazd do Zambii (było to dla niego nie do pojęcia :P) Jest tutejszym parafianinem i przygotowuje oprawę muzyczną do Mszy świętych. Może w ciągu mojego pobytu uda się nam coś wspólnie zagrać J
Czas szybko minął na rozmowie. Po godzinie 17:00 wybraliśmy się na imprezę/grilla na obrzeża Lindy. Miała miejsce w ogrodzie córki byłego ministra sprawiedliwości w zambijskim rządzie. Bez ogródek można stwierdzić, że była to imprezka dla parafialnych bogaczy, co nie zmienia faktu, że ludzie Ci byli niezwykle przyjaźni.
Na miejscu można było kupić zimne piwko, kurczaka z grilla  i inne przekąski. Była scena, a na niej różne zespoły grające muzykę na żywo. Najlepsi byli młodzi tancerze, którzy niebywale kręcili tyłkami i biodrami. Z czasem przyłączali się do nich przybyli goście i małe dzieciaki, które wcale nie ruszały się gorzej (jeden chłopczyk miał może z 3 latka!) Spoko, spoko mam filmiki bo ciężko to opisać słowami. Zazdroszczę tym ludziom wrodzonego poczucia rytmu. Nie potrafią usiedzieć w miejscu i tryska z nich energia J
Kobietka, która prowadziła imprezę bardzo gościnnie przyjęła nas – dzielnych wolontariuszy z Polski (nie spodziewaliśmy się!). Zaprosiła na scenę, opowiedziała przybyłym kim jesteśmy i przedstawiła po imieniu. Naszą obecność mocno wiązała ze Świętem Niepodległości i ciężko było zliczyć ile razy użyła słowa „freedoom” i „peace” :P   Po tak ciepłym powitaniu nie mogliśmy odpędzić się od rozmówców J Pojawiły się zaproszenia na lunch i pytania czy chcę zostać w Afryce na zawsze (spoko, nie zostanę ;)) Wstyd mi było, że wszyscy znali moje imię, a ja nie byłam w stanie ich wszystkich zapamiętać.
Rozmawiałam z chłopakiem, który skończył studia w Estonii, nawet był kiedyś w Warszawie. Rozmawialiśmy o lokalnym jedzeniu, co warto spróbować, a czego nie. W niedziele po mszy już dostałam zaproszenie na „szimę” (lokalna papka z kukurydzy). Obiecał, że sam ją przyrządzi J Później uczyłam go trochę polskiego. Przyswoił między innymi takie słowa jak „kumpel”, „pa, pa”, „cześć”. Pozostali wolontariusze również poznali masę ciekawych osób. Adam między innymi rozmawiał z chłopakiem, młodym biznesmenem, który ma w Lindzie własny sklep komputerowy. Miał nawet zalaminowaną wizytówkę, którą podarował Adamowi. Będą z tego interesy! Justyna z kolei miała korki z tańca i propozycję zaręczyn :P
Zakumplowałam się jedną z kobitek, które tańczyły z Justyną. Nieustannie powtarzała tylko „sokolo, sokolo” co znaczy „biodra”. Nazywa się Anastazja i urzekła mnie jej historia. Opowiadała, że jak była młoda zmarli jej rodzice i została zupełnie sama i musiała sobie jakoś radzić. Zaczęła rozkręcać biznes (jak się później okazało chodziło o sprzedaż owoców i warzyw na przydrożnym straganie, ale ok. :P) i kasę, którą udało jej się zarobić przeznaczyła na edukację (większość szkół i przedszkoli w Zambii jest prywatnych). Dlatego m.in. świetnie mówi po angielsku J Uświadomiłam ją, że nie jest na świecie sama bo skoro i ja i ona należymy do jednego kościoła to jest moją siostrą J Baaaa, ma wielgachną rodzinę :)
Po rozmowie z Anastazją, wraz z pozostałymi wolontariuszamu zajadaliśmy się kurczakami i ziemniakami. I choć to jedzenie totalnie nie było  przyprawione, było bardzo dobre. Ziemniaki były średnio dogotowane ale zjadliwe :P No i sztućców brakowało.
Dużo by tu pisać bo to był bardzo sympatyczny wieczór. Dzięki Bogu, że w ciągu ostatniego roku podszlifowałam angielski bo nie darowałabym sobie, gdybym nie umiała się porozumieć z tymi ludźmi. To byłaby wielka strata!
No i dzieciaki były niesamowite … Jedna z dziewczynek ciągle się do mnie przytulała, gładziła po włosach i mówiła, że są piękne! (pierwszy raz w życiu to usłyszałam :D) Dzieci z bogatszych domów świetnie władają angielskim więc można się z nimi swobodnie porozumieć.
Jestem niezwykle ciekawa kolejnych spotkań i przygód J

Kończę, bo od rana malujemy i warto byłoby się wyspać.
Dobranoc,

Dosia

Imprezka na parafii

Dar z Polski :)

Komedia



Reklama zambijskiego piwka MOSI na scenie ...

... i po zejściu z niej ;) 

tańce

bębniarze i śpiewacy

Beti wśród drzew

Justyna pobiera lekcje kręcenia bioderkami

hips don't lie!

z najmłodszym tancerzem :)