sobota, 17 stycznia 2015

Ostatnie dni w Afryce i powrót do domu :)

Hej,
piszę do Was tym razem z mojego pokoju, z Gdańska. Wybaczcie za te parę dni opóźnienia ale byłam zaaferowana powrotem i nie miałam kiedy przysiąść do komputera na spokojnie :) Obiecałam, że opiszę Wam jeszcze ostatnie dni w Zambii, a trochę się działo.

Zatrzymaliśmy się podróży do  Livingstonu...
Trzeciego dnia pobytu, wybrałam się na kajaki po Zambezi. O 8 czekałam pod muzeum Livingstonu na samochód firmy, która organizuje spływy. Wbrew arfican time'u auto przyjechało punktualnie. W trakcie krótkiej przejażdżki, poznałam dwie, młode hiszpanki, które wybierały się na rafting. Od razu nawiązałyśmy kontakt, także były wolontariuszkami i żałowałam, że nie spędzimy razem dnia. Po dotarciu do siedziby firmy Safari Par Excellence poznałam towarzyszy dalszej podróży: Marka, Jess i Sarah. Pochodzą z San Francisco, Mark i Sarah są młodym małżeństwem i odwiedzili Jass (siostrę Sarah) na wolontariacie. Jass jest w Zambii już ponad pół roku, a przyjechała na rok, również stacjonuje w Lusace. Nie pamiętam, czym dokładnie się tam zajmuje. Po zapoznaniu się, ruszamy w stronę Botswany, ponad godzinę jedziemy na miejsce startu. W samochodzie jest z nami dwoje przewodników Joseph i facet, którego imienia nie mogę sobie przypomnieć :P Na szczęście droga się nie dłuży bo podziwiamy cudną roślinność, wioski i zwierzęta. Przy asfalcie spotkaliśmy między innymi żyrafę, która zajadała się liśćmi. Po jakiejś godzinie jazdy, zboczyliśmy na boczną, polną drogę i strasznie nas wytrzęsło ale miało to swój dziki urok :) Na miejscu, nasi przewodnicy wraz z kierowcą Kenem wypakowali sprzęt i prowiant. Szybko nadmuchali pontony i ruszyliśmy. Mi przypadło dzielenie kajaku z Josephem. Byłam mile zaskoczona, bo rzeka wcale nie była taka spokojna jak się spodziewałam. W niektórych miejscach prąd był naprawdę silny i nawet były wiry. Przed niektórymi spadami musiałam chować aparat do skrzyni aby się nie zamoczył. Mieliśmy przystanki żeby móc zamoczyć się w wodzie. Przewodnicy do niej skakali, a my wygrzewaliśmy się przy brzegu. Pogoda była cudna, ale słońce zdradliwe, więc co chwilę trzeba było smarować się kremem. Z pontonu widzieliśmy wiele ptaków oraz hipopotamy. Jednym z większych atutów Afryki, jest właśnie to, że można w niej oglądać dzikie zwierzęta, żyjące na wolności. Niesamowite przeżycie. Po 13:00 byliśmy już dość zmęczeni wielogodzinnym wiosłowaniem w upale, więc przystanęliśmy na lunch. Każdy z nas zrobił sobie hamburgera, wypił colę i zjadł jabłko na deser. Najedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się na małej, dzikiej plaży i wypatrzyliśmy na niej ślady małego krokodyla. W Zambezi się od nich roi. Moi amerykańscy kompani byli bardzo sympatyczni. Rozmawialiśmy m.in. na temat historii naszych krajów. Okazało się, że bardzo dobrze orientują się w polskiej przeszłości. Znali Lecha Wałęsę, wiedzieli, że Solidarność narodziła się w Gdańsku i byli ucieszeni, że właśnie tam mieszkam.
Po 16:00 zostałam odstawiona ponownie pod muzeum, spod którego udałam się na naszą kwaterę.
Wieczorem, wybrałyśmy się z Justyną do pobliskiego pubu aby pożegnać się z naszymi miejscowymi znajomymi. Spotkałam tam także moje koleżanki z Hiszpanii.

Na drugi dzień, rano  zajechaliśmy do sióstr aby się pożegnać i odebrać stuły, które uszyła s. Ula. Następnie, ruszyliśmy w drogę do Lusaki. Po przyjeździe, chwilę odpoczęliśmy i pojechaliśmy busem do Chilangi, aby pożegnać się z innymi, miejscowymi siostrami. Miło spędziliśmy czas przy cieście i herbacie.

Ostatnią niedzielę, jak zwykle zaczęłam w kościele. O 7:00 była msza, pod jej koniec o. Jacek podziękował nam za trzymiesięczny pobyt w Lindzie i otrzymałyśmy oklaski :) Zaśpiewałam parę piosenek z dziećmi. Po mszy żegnałyśmy się z parafianami i robiłyśmy pamiątkowe zdjęcia. Później odwiedziła mnie Linda i Charitty, by poprawić moje twisty przed wyjazdem. Siedziałyśmy na dworze ,bo akurat było pogodnie, a chciałam złapać ostatnie promienie słońca. Dostałam od niej pięknie zdobioną,fioletową czitengę. Obie się wzruszyłyśmy. Generalnie cały dzień mijał mi na pakowaniu, odwiedzinach znajomych, pożegnaniach, rozmowach ... dostaje prezenty, robimy zdjęcia. Zapraszamy ojca Jacka na obiad do centrum Lusaki, a następnie na kawkę. Otrzymujemy od niego pamiątkowe, zambijskie czapki :) Wraz z Justyną dostajemy od dzieci z parafii kolaż z serduszkami, na których napisane są życzenia dla nas. Piękny gest, jak sobie o tym pomyślę to ciepło robi mi się na sercu :) W ciągu dnia mamy sporo gości, chcą się pożegnać, przytulić, życzyć udanej podróży
i usłyszeć zapewnienie, że do nich wrócimy :) Tego nie mogę niestety obiecać ... chciałabym, ale zobaczymy jak życie się potoczy.
Rano, w dzień wyjazdu, ponownie odwiedzają nas różni znajomi. Ok. 12:00 wyruszamy na lotnisko. Na nim żegnamy się z o. Jackiem i Arturem. Odprawa przebiega bardzo sprawnie, bez żadnych problemów. W naszym samolocie nie było oprócz nas chyba żadnych białych, sami Azjaci i Arabowie. Zachowywali się bardzo głośno. Samolot trochę się spóźnił ale nadgonił w powietrzu
i dolecieliśmy do Adis Abeby (Etiopia) zgodnie z czasem. Na lotnisku wydaję ostatnie dolary, pijemy pyszną etiopską herbatę z cynamonem. W kolejce do odprawy poznajemy kilku ciekawych ludzi, m.in. piłkarza z Nigerii, który grywał w różnych klubach europejskich, a obecnie studiuje w Stockholmie. W samolocie co chwilę dostajemy coś do jedzenia: desery, sałatki, ryby, kanapki, napoje, alkohol. Po północy mamy międzylądowanie w Dżuddzie w Arabii Saudyjskiej. Widok oświetlonego miasta nad Morzem Czerwonym jest niesamowity. Niestety, nie udaje się mi zasnąć, bo wsiadają kolejni pasażerowie, zaczynają gadać, jeść, a dzieci płakać. O 7:00 przylatujemy do Franfurtu, do jednego z największych lotnisk na świecie. Czekamy na nim ponad pięć godzin na lot do Warszawy. Odkrywam, że na którymś z lotnisk, podczas odprawy, zgubiłam zasilacz do laptopa. Nie mam więc co robić, krzątam się trochę po tym molochu, czytam książkę, drzemię i obserwuję pasażerów. W końcu po 12:00 odlatujemy do Polski. O 14:05 ląduję w Warszawie. Szybko odnajduję mój bagaż i pędzę na spotkanie z ukochanym. Żegnam się z Justyną ... jeszcze raz dziękuję Ci, za wspaniały, wspólny pobyt w dalekiej Afryce :) Wspólnie z Jackiem jedziemy do mojej przyjaciółki Hani, która jest kochana i zgodziła się nas przenocować. Warszawa wita mnie prawie 10 stopniami Celcjusza, pięknym zachodem słońca i cudnymi, świątecznymi ozdobami. Wieczór spędzamy przy polskim piwku i afrykańskich opowieściach.
Na drugi dzień spotykamy się z dziadkiem Jacka, jemy wspólny obiad i ruszamy na dworzec. Tam spotykam się z bratem Maćkiem, któremu daję w prezencie 10 miliardów :) Wsiadamy do pendolino i po trzech godzinach jesteśmy w Gdańsku. Na nowo wyremontowanym dworcu czeka na mnie kolejna niespodzianka: rodzina i przyjaciele z balonami, kwiatami, słodyczami i bake rollsami. Nie mogę znaleźć odpowiednich słów żeby coś sensownego im powiedzieć ... jestem niezwykle wzruszona i szczęśliwa. Część cudownej ekipy przychodzi do mnie na herbatkę, rozdaję im zambijskie prezenty i cieszymy się sobą. Powoli próbuję przyzwyczajać się do polskiej rzeczywistości ... odwiedzam przyjaciół, bliskich, katując ich moimi zdjęciami i filmami :D W najbliższym czasie zamierzam wybrać się do paru szkół, parafii by poopowiadać o zambijskiej misji dzieciakom. A od lutego zaczynam na poważnie szukać roboty. Może ktoś ma jakąś ciekawą propozycję dla pani magister kulturoznawstwa? :D Umiem śpiewać, gadać, malować, szpachlować itd :D

Dziękuję Kochani za cudowne trzy miesiące ... za budujące komentarze, wsparcie i zainteresowanie moją misją. Obiecuję, że czasem coś tu naskrobię, choć pewnie nie będzie to tak interesujące jak afrykańskie opowieści. Postaram się jak najlepiej kontynuować dzieło misyjne tu, w Polsce. Tak więc, nie przestawajcie trzymać kciuków.
Pamiętajcie, świat otwiera się przed Wami! Podróżowanie to niezwykła przygoda, nigdy nie przestawajcie się uczyć, odkrywać i marzyć :)
Ściskam,
Wasza Dosia

Przydrożna żyrafa

Droga na szczyt

Jass, Dosia, Sarah

Ahoj przygodo!

Z Jass i Markiem

Batman 

Hipo

Lunch

Łapy krokodyla

Plaża, dzika plaża ... 

Dmuchawce, latawce, wiatr 

Zdjęcie pamiątkowe

Kolaż <3

Pożegnanie z tatą

Frankfurt o świcie

Stolyca!

Jak z bajki ... 

Jacek z zambijskiej koszuli i ja w świątecznym sweterku

Kochana rodzina i przyjaciele

niedziela, 11 stycznia 2015

Już jedną nogą w Polsce :)

Hej,
Misja Zambia w Afryce dobiega końca …
Jestem już spakowana, ale obawiam się, że przekroczyłam wagę mojego bagażu, więc proszę o trzymanie kciuków, żebym wróciła z całą jego zawartością L Notkę z ostatnich dni pobytu napiszę zaraz po przylocie do kraju bo kończy się mi Internet i nie opłaca się już go doładowywać. Wylot jutro po 15:00 w Polsce będę we wtorek po 14:00.
A poniżej fotka ze spływu po Zambezi J
Buziaki jeszcze ze słonecznej Zambii,

Dosia


czwartek, 8 stycznia 2015

Dosia vs Livingstone

Hej,
Pozdrawiam Was serdecznie z upalnego Livingstone J
Wczoraj wstałam rano, zrobiłam nam kanapki na drogę i ruszyliśmy na południe Zambii. W Lusace jak zwykle padało.  W połowie trasy zatrzymaliśmy się na kawę (to jedyna kawiarnia/restauracja w promilu 500 km). Nie była ona jednak tak dobra jak ta, którą piłam w listopadzie. Do Livingstone dotarliśmy po 15:00. Zostawiliśmy nasze torby na kwaterze i wyruszyliśmy na Victoria Falls – największe i moim zdaniem NAJpiękniejsze wodospady na świecie. Od razu po odejściu od kas (wstęp 20$) słychać było szum wody, wiedzieliśmy już, że będzie jej więcej niż dwa miesiące temu. I faktycznie, widok zaparł nam dech w piersiach. Nie było to oczywiście 100% mocy wodospadu, ale i tak byłam usatysfakcjonowana. W niektórych miejscach woda przyjemnie nas opryskiwała. W tym klimacie taki „deszczyk” jest zbawienny. Oczywiście tworzyły się też tęcze i wszędzie było dużo pary. Co rusz widzieliśmy turystów. Poznaliśmy m.in. sympatyczną grupkę z Ameryki Południowej (stwierdziliśmy, że stamtąd właśnie są), robiliśmy sobie nawzajem zdjęcia. Możecie ich zobaczyć na zdjęciu poniżej przechodzących po wodnej rynnie J Mieliśmy w planach zostać na zachód słońca, ale zachodziło ono za skałami, więc nie warto było czekać. I tak pewnie ten zachód nie umywałby się do naszego w Lindzie J.  Byłam lekko rozczarowana, bo tym razem przy wodospadzie nie widziałam żadnej małpy. Minęliśmy tylko jedną w drodze na Victoria Falls – była spora, siedziała przy asfalcie i zajadała banana. Po wycieczce na wodospady wstąpiliśmy do sklepu na mały shopping, a następnie do ulubionej włoskiej knajpy „Olga”. Zamówiłam sałatkę z tuńczykiem, którą podano mi w potężnej misce! Porcje mają tu duże, ceny do przeżycia, sympatyczną atmosferę i samych musungu przy stolikach. Można zapomnieć, że jest się w Afryce.
Dziś rano Justyna z Arturem pojechali na rafting, a że ja wyznaję zasadę, że nie wchodzę dwa razy do tej samej rzeki, zrobiłam sobie dzień wolny J. Mieliśmy w planach wybrać się z Jackiem na wyprawę kajakami po Zambezi, ale niestety nie było akurat żadnego wolnego przewodnika, więc zabukowałam sobie wycieczkę na jutro. Pojechaliśmy do siostry Uli, która jest krawcową i szyje m.in. piękne stuły. Zamówiłam u niej trzy, aby wręczyć je w prezencie księżom, u których w parafiach miałam zbiórki. Siostra uraczyła nas kawą i pysznym ciastem (murzynkiem z nadzieniem! :D). Odwiedziliśmy też jej mini zakład. Bardzo sympatyczna osoba i nawet zdradziła, że zagląda na mojego bloga ;) pozdrawiam siostro!
Po wizycie u siostry poszłam do muzeum Livingstonu. Gabloty i ekspozycje pamiętają lata 70-siąte, między innymi zapachem, ale było ciekawie. Poznałam nieco historię Zambii, także tę geologiczną, zapoznałam się z biografią Davida Livingstona, a także widziałam szkielety i przedmiotu codziennego użytku ludzi pierwotnych. Zobaczyłam jak niegdyś żyli Afrykanie na terenach dzisiejszej Zambii oraz jak wyglądała ich droga do pseudo wolności. Na zdjęciu poniżej zamieściłam mapę świata, na której Polska jest naprawdę spora! Prawie jak za czasów Unii Polsko-Litewskiej :D. Po wyjściu z muzeum przysiadłam sobie w cieniu na ławce i podeszło do mnie dwóch facetów z plecakami naładowanymi pamiątkami. Spytali się standardowo jak się mam, skąd jestem i jakie mam plany na spędzenie dnia w Livingstonie. Zdradziłam im, że wybieram się na market z pamiątkami, żeby wydać ostatnia kasę. I wtedy się zaczęło … zaczęli wyciągać z plecaków przeróżne przedmioty i mi je wciskać. Wcale nie mieli niższych cen niż na markecie, choć twierdzili, że tam strasznie mnie oskubią i żebym kupiła u nich. No ale miło się gadało … opowiedzieli mi kilka ciekawych historyjek o mieście i o wodospadzie . Skończyło się na tym, że przegadałam z nimi godzinę i kupiłam trochę rzeczy, które korzystnie utargowałam. Ponieważ wiedzieli, że wybieram się jutro na kajaki, jeden z nich, Mick, zawiesił mi na szyi naszyjnik symbolizujący rzekę Zambezi i powiedział, że obowiązkowo muszę go jutro mieć na sobie. Miło z jego strony J. Pożegnałam się z Dawidem i Mickiem, cyknęliśmy sobie selfie i poszłam w długą … Odkryłam, że takie samotne chodzenie po mieście jest bardzo ekscytujące. Sama decyduję o tym gdzie chcę wejść, co zobaczyć i ile czasu chcę na to poświęcić. Nikt mnie nie poganiała i nie poucza. Miejscowi ludzie są bardzo życzliwi i nie tak nachalni jak w Lusace, widocznie przyzwyczajeni są do widoku białego człowieka. Wchodziłam sobie do prawie każdego sklepu, rozmawiałam ze sprzedawcami, polecali mi gdzie mogę jeszcze pójść. Na markecie z pamiątkami również poznałam świetnych ludzi i ubiłam z nimi godnego targu! Nawet wiedzieli gdzie mniej więcej jest Polska i że pochodzi stamtąd Jan Paweł II. Sprzedawcy chcieli robić sobie ze mną zdjęcia, pytali się o imię i nazywali przyjaciółką. Ani przez chwilę nie poczułam, że chcą mi coś wcisnąć, w przeciwieństwie do kupców na Sunday Markecie w Lusace. Przede wszystkim, widać,  że te wyroby tworzą sami, własnoręcznie bo przed straganami mają ustawione narzędzia, farby, tkaniny i inne przybory do produkcji. Nie miałabym nawet sumienia, płacić za te rzeczy mniej, bo są naprawdę piękne. Oni sami o sobie mówią „Artist”. No i dobrze J
Teraz siedzę sobie w moim afrykańskim pokoiku, przed chwilą zjadłam na lunch tortillę z kurczakiem kupioną w supermarkecie i popiłam polskim, gorącym kubkiem (pomidorowy). Na deser wsunęłam pyszne, soczyste mango. Jem go tu codziennie … z początku mi nie podchodziło, ale teraz nie wyobrażam sobie dnia bez niego! Oj, będę tęsknić także za nim …
Do końca misji zostały 4 dni!
Ściskam, tizaonana (do zobaczenia)
Dosia

Ich troje - wygląda jak fotomontaż :D

Szczerzę się szczerze na widok takiego cuda!

Przeprawa przed mostek

<3

A tu trochę większy most łączący Zambię i Zimbabwe 

para, para, para

Tutaj woda robi sruuuuuu .....

Fajna ekipa :)

Zambia przygotowuje się do wyborów prezydenckich

Pracownia siostry Uli

Muzeum

Dr Dawid Livingstone - świetna postać

Znajdź Polskę :P

Z Dawidem i Mickiem 

Z Shadreckiem na tle jego malunków

Zabudowa kolonialna

Afrykańskie Pepco



wtorek, 6 stycznia 2015

Święto Trzech Króli - ostatni tydzień w Zambii

Mwachona bwanji (good afternoon/dzień dobry),
Moja zambijska misja dobiega końca ... o tej porze za tydzień będę już w Polsce J Niebywałe jak to szybko zleciało. Czas wrócić do rzeczywistości, jednak o ile będę w stanie, chciałabym dalej kontynuować dzieło misyjne w kraju J Mam parę pomysłów, które mam nadzieję, uda się zrealizować. Póki co, nadal jestem na Czarnym Lądzie i przede mną jeszcze wycieczka do Livingstonu. Tym razem zabieram ze sobą laptopa, więc postaram się pisać na bieżąco. Już niewiele afrykańskich notek zostało mi do napisania więc muszę nadgonić :P.
Polacy dziś mają wolne z racji Święta Trzech Króli, a Zambijczycy obchodzili je w niedzielę. Przez Lindę przeszła parafialna procesja połączona z inscenizacjami. Miała swój początek przy pętli autobusowej (choć „pętla” to zbyt duże słowo :P) i kończyła się w kościele, w którym została odprawiona msza. Trochę żeśmy się spóźniły, ale o. Jacek podrzucił nas autem. Komicznie to wyglądało, jak nagle naprzeciw tłumu ludzi stanął samochód i wyskoczyły z niego dwie musungu. Zambijczycy uwielbiają takie eventy, więc było głośno, kolorowo i ruchliwie. Każde dziecko miało na sobie papierową koronę, niektórzy tańczyli, byli bębniarze, chór, a także służba porządkowa, którą stanowiły parafianki. Głównym ich zadaniem było zgarnianie dzieci z pobocza, żeby trzymały się kolumny. Co jakiś czas procesja zatrzymywała się, żeby obejrzeć małe przedstawienia. Parafianie – aktorzy przebrani byli za Trzech Króli, Heroda, Maryję, Józefa itd. Trzeba przyznać, że całkiem dobrze im to wyszło. Tak jak procesja była sprawna i udana, tak Msza była nie do zniesienia. Kościół jest zdecydowanie za mały na taką rzeszę ludzi. Jak w parafii dzieją się jakieś ważne wydarzenia typu procesja lub pogrzeby wszyscy kiszą się w kościele jak ogórki. Jest zaduch, nie ma gdzie siedzieć, a dzieciaki rozrabiają. Jeszcze muszę gdzieś się wcisnąć z gitarą, ale co chwilę kogoś nią uderzam. Cieszę się natomiast, że dzieciaki chwyciły piosenki, których je nauczyłam i śpiewają je także poza kościołem. Ostatnio jeden z kawałków śpiewali chłopacy na boisku :D Super, bardzo to budujące!
A z afrykańskich przygód, to muszę się z Wami podzielić tym, że przedwczoraj miałyśmy węża w domu, a dokładnie za materacem Justyny. Siedzę sobie spokojnie w kuchnio-salonie, a tu nagle słyszę pisk mojej współlokatorki, wybiega i krzyczy: „mamy węża!”. Faktycznie, przy łóżku wiła się czarna, mała gadzina. Z początku myślałyśmy, że to może młoda kobra, bo w charakterystyczny sposób unosiła łeb. Od razu zadzwoniłyśmy do o. Jacka, a ten powiadomił naszego stróża Ambozę. Przyszedł z kijem i obstawą: synem i żoną. Wcale nie było tak łatwo złapać tego skubańca, bo co chwile uciekał. W końcu jednak udało się go zatłuc. Okazało się, że nie było to nic niebezpiecznego i strach był większy niż ten wąż. Co nie zmienia faktu, że był obleśny i nie chciałabym mieć czegoś takiego w śpiworze :P Od razu po akcji wzięłyśmy się za sprzątanie, zamiotłyśmy dokładnie za naszymi materacami i postanowiłyśmy, że nie będziemy otwierać u nas okna. Trudno … wolę się udusić niż być ukąszoną przez węża. Na szczęście noce nie są już tak ciepłe jak na początku pobytu, więc idzie wytrzymać.
Wczoraj dwanaście godzin spędziłam na czterech literach, a moje koleżanki Zambijki plotły mi włosy. Linda i Charitty przyszły ze swoimi najmłodszymi dziećmi : Owenem i Grace, więc było wesoło. Początkowo rysowały, później włączyłam im bajkę z polskim dubbingiem, a następnie grały sobie w piłkę ale wszystkim bardzo szybko się nudziły. Specjalnie dla moich gości zrobiłam blok czekoladowy, więc wszyscy się nim zajadali, w szczególności małe brzdące. Po południu zabrałyśmy się za szykowanie lunchu. Gotowałam nawet szimę, oczywiście z pomocą dziewczyn, bo potrzeba niebywałej siły, żeby ją wymieszać. Sporo jej zostało, więc wezmę trochę do Polski i spróbuję ugotować. Możecie się ustawiać w kolejce do degustacji :P Próbowałam kurczaka i szimę jeść rękoma ale było mi niewygodnie więc pomagałam sobie widelcem. Po lunchu zaczęły się schodzić kobiety, które przyszły na dogrywkę rozmów kwalifikacyjnych. Zrobiło się dość tłoczno, bo wszystkie zamiast iść do prowizorycznej poczekalni przychodziły do nas i macały moje włosy. Tym razem, Justyna egzaminowała je z komputera, a ja z klaskania i śpiewu. Po burzliwych obradach zostały wybrane do przedszkola dwie nauczycielki i dwie pomocnice. Linda – fryzjerka, skończyła pleść włosy po 20 i zaraz potem wyłączył się prąd. Nie pozostało, więc nic innego jak iść spać.
Dziś ostatni dzień malowania. Sprzątałam  pokój na przybycie Artura – nowego wolontariusza. Demontowałam także choinki w kościele J
Czekajcie na wieści z Livingstonu!
Buziaki,
Dosia

Procesja w błocie

Bębniarze

Królowa Justyna

Trzej Królowie

Idziemy :)

Tańczymy 


Black and white ;)

Gdzie jest Wally (Justyna) ?

Z moją ulubienicą 

Czerwonoziemy

Sunset 

Dzieciaki rysują

Mamusie zajadają się blokiem, piją kawkę i plotą mi włosy :)

Później oglądają bajkę po polsku

I ubierają moje japonki 

Gotujemy szimę :) (szamę :P)