niedziela, 30 listopada 2014

Początek adwentu i lekka irytacja zambijskim transportem

Heeeej J

No i mamy niedzielę, i znów nowy tydzień. Kiedy to zleciało?! Jestem już w Zambii półtorej miesiąca, połowa „misji” za mną. Dla katolików rozpoczął się dziś adwent, czas oczekiwania na narodziny Chrystusa. Zambijczycy godnie go zaczęli….. Wystrój kościoła przygotowywali już wczoraj wieczorem. Podczas mszy św., dzieci zaniosły do ołtarza cztery świece adwentowe oraz pusty żłobek, a o. Jacek je poświęcił. W centrum świątyni stanęło również drzewko, które także wczoraj dekorowały dzieci z parafii. Nie znałam wcześniej tej tradycji, a bardzo mi się spodobała J Na drzewku nazwanym „The Jesse Tree” zawieszone zostały imiona począwszy od Abrahama, a kończąc na Jezusie – jest to jego drzewo genealogiczne. Wiecznie zielone gałązki drzewa, symbolizują powtórne przyjście Chrystusa.

Po mszy zaczęliśmy pichcić obiad. Justyna upiekła ciasto z mango, ja przyrządzałam kurczaka, Marcin tarł marchewki, ale niestety plany pokrzyżował nam brak prądu. Pojechaliśmy więc z o. Jackiem do miasta. Odwiedziliśmy szpital uniwersytecki – największy w Lusace, by ojciec mógł udzielić swojej parafiance namaszczenia chorych. Krzątaliśmy się trochę po szpitalnych korytarzach. Warunki były fatalne, ale i tak myślałam, że będą gorsze. U nas w Polsce, też się zdarzało, że pacjenci z powodu braku miejsc leżeli na materacach J Trochę przypominał mi wyglądem szpital z serialu „Daleko od noszy”. Po wizycie w szpitalu, pojechaliśmy do centrum handlowego Manda Hill i zjedliśmy obiad. Stwierdziliśmy, że nie ma co dziadować i raz można zjeść coś lepszego J Zamówiłam pyszną sałatkę z grillowanym kurczakiem, prażonymi orzechami, żurawiną i drobnymi chipsami z tortilli, a to wszystko polane octem balsamicznym. PYCHA! Do tego wypiłam mrożoną kawę – najlepsza, jaką kiedykolwiek piłam! Za całkiem nieduże pieniądze można było naprawdę dobrze zjeść J. Po przyjeździe z miasta, poszłam na chwilę, na spotkanie z dziećmi i nauczyłam ich afrykańskiej piosenki z układem tanecznym. Ocyplowe towarzystwo będzie wiedziało – „Jezu, Jetu mi tacio”, ale trochę zmodyfikowałam taniec :P Dzieci miały sporo frajdy!

W piątek po raz pierwszy przeklnęłam ten kraj … Jeżdżę do szkoły w Chilandze prawie codziennie. Najczęściej rowerem, ale zdarza mi się podróżować także busem, kiedy mam za dużo tobołków, lub gdy Justyna akurat w tym samym czasie jedzie do hospicjum lub kliniki. W piątek, zeszłam więc jak co dzień w dół Lindy, na „przystanek”. Przy busach kręciło się mnóstwo nagabywaczy, zazwyczaj są nieźle podchmieleni, chyba po to, żeby mieli lepsze gadane. I tym razem nie było inaczej. Nigdy nie czekam na transport dłużej niż 5 minut. Wszystko super, jadę do skrzyżowania w Chilandze, a resztę drogi do szkoły pokonuję na piechotę (jakieś 10-15 minut). Absurdem jest jednak to, że zawsze jak wracam ok. godziny 13 nigdy nic nie jedzie w stronę Lindy! Czekałam na autobus ponad godzinę …
w końcu zniecierpliwiona ruszyłam piechotą. Oczywiście, w trakcie oczekiwania na jakiś powrót zaczepiało mnie mnóstwo kierowców, ale tylko po to, żeby mnie pozdrowić albo posłać buziaka
i krzyknąć „hi musungu” lub „hi my wife”. Zacięcie udawałam, że nic nie słyszę i z nudów grałam 
w angry birds na komórce, choć nie raz mnie korciło, żeby odkrzyknąć coś niecenzuralnego. No nic, szłam sobie pieszo z gitarą na plecach, laptopem, półtora litrową butlą wody (bo się nam skończyła,
a siostry w Chilandze mają filtrowaną), książką pożyczoną od Doroty, aparatem i drobnymi zakupami. Przy każdym trąbnięciu klaksonu liczyłam, że to może bus, że zaraz sobie wygodnie usiąde i pojadę, ale niestety … trąbili tylko po to, żeby mi pomachać albo coś krzyknąć. Tak więc, idę dalej, jedna czwarta drogi za mną, trąbi kolejny samochód z czterema ludźmi na pace. Mija mnie, ale po chwili się cofa. Mężczyzna w średnim wieku wyciąga do mnie rękę, aby pomóc mi wsiąść na pakę i pyta się „dokąd idę?”. Okazało się, że zmierzają w kierunku Lindy. Mówię więc na głos „Thank you God” i wsiadam. Samochód podwozi mnie pod samą parafię, więc, nie muszę dylać z buta. Dopiero jak wysiadłam, zauważyłam, że podwoziło mnie auto z hospicjum w Chilandze … czyli dokładnie stamtąd skąd wracałam i w sumie mogłam się z nimi zabrać od razu :P No ale kto przypuszczał, że będę miała takie problemy z powrotem?! Dobrze, że trafiłam na tak miłosiernych ludzi, bo nawet nic nie zapłaciłam za przejazd. Po powrocie do domu, zostawiłam klamoty, wsiadłam na rower i pojechałam na drobne zakupy, bo w lodówce mieliśmy tylko światło. Jak zwykle odwiedziłam piekarnię, babkę, która sprzedaje tanie pomidory, targowisko i sklep, który nazywam „fajnym”, bo mają tam pepsi light i jogurty, które da się zjeść, bo nie są samym cukrem jak większość tutejszych. Zdążyłam się już zakumplować z tymi sprzedawcami i zawsze mogę liczyć na uśmiech, miłe słowo, no i zniżki ;)

Wczoraj, po dwutygodniowej przerwie wróciłam do malowania przedszkola, bo stwierdziłam, że nie chcę przebimbać bezczynnie całego sobotniego przedpołudnia. Pomalowałam więc jedną ścianę
i zrobiłam wykończenia. W przerwie, wraz z Marcinem, udaliśmy się na pobliskie boisko, gdzie Justyna, wraz z pielęgniarkami z Chilangi, przeprowadzała badania, m.in. na obecność wirusa HIV. Porobiłam trochę zdjęć i wróciliśmy do remontowania. Po południu, tak jak tydzień temu, udałam się na próbę chóru. Zapoznawałam chórzystów z nową melodią psalmu i sama nauczyłam się wielu, angielskich piosenek. Oficjalnie zostałam przydzielona do sopranów J Dyrygentka pożyczyła mi śpiewnik, żebym mogła go sobie skserować. Po próbie, zajrzałam na spotkanie dzieciaków i zapowiedziałam im, że za tydzień będziemy śpiewać na mszy „shrekowe” alleluja J Uradowali się tym pomysłem i jak ćwiczyliśmy to krzyczeli (nie śpiewali :P) w niebogłosy! Po tygodniowej przerwie (bo o. Jacek był w Botswanie) w końcu wybraliśmy się na zakupy do supermarketu. Nie było w nim jednak wody w dziesięciolitrowych baniakach, którą zazwyczaj kupujemy. Były tylko potężne, 20 L za 75 K (37.50 zł). Nie mieliśmy innego wyjścia, bo bez wody byśmy nie wyżyli, więc kupiliśmy dwa baniaki. Jeden z nich, rozwalił się na parkingu, jak Marcin ładował go do samochodu. Woda ciekła strumieniami, założyliśmy na niego siatkę i jakoś dojechaliśmy ale było wesoło i mokro :P W sklepie była promocja na PRINGLESY, na które czaiłam się od początku pobytu w Zambii ale jakoś szkoda było mi na nie pieniędzy. No ale wielka paka za 12 K (6 zł) to grzech nie brać. Popełniłam jednak grzech obżarstwa, bo pochłonęłam całą paczkę … :P Obym to wypociła!

Miłego tygodnia Kochani i owocnego Adwentu!
Dosia

Koniec roku zbliża się wielkimi krokami - Pani rozdaje uczniom zeszyty

Dzieciaki bardzo się cieszą na wakacje!

Chórzyści

Godfray z "The Jasse Tree"

Nasz kościół i kury :)

Pięknisia w moich okularach

Musungu :)

Adwentowy wystrój 

Szpital uniwersytecki

Objawy eboli

Udało się pstryknąć fotkę z ukrycia - jeden z oddziałów szpitala



czwartek, 27 listopada 2014

Tournee po szkołach

Hej,
Dochodzą mnie słuchy, że brakuje Wam wpisów… bardzo mi miło J Staram się pisać jak najczęściej, ale nie zawsze jest czas. Od początku tygodnia krążę między Chilangą, a Lindą, między jedną a drugą szkołą. Czasem jeżdżę rowerem, a czasem, jak mam za dużo klamotów, busem. Wszyscy czekamy na deszcz jak na zbawienie, bo już nie ma czym oddychać. Upały są świetne, ale na dłuższą metę męczące J

W szkole Johna dzieciaki rysowały przez dwa dni kartki świąteczne. Mam ich ponad 70! Mam nadzieję, że choć dla części polskich przedszkolaków starczy J Uczniowie z Lindy bardzo się starali. Na wielu kartkach widnieją polskie i zambijskie flagi, pozdrowienia, życzenia, afrykańskie zwierzęta, rośliny. Niektóre kształty kartek są bardzo wymyślne. Trafiłam do jednej klasy, gdzie było tylko sześcioro dzieci, więc ja także narysowałam dla nich kartki J Nie mam zdolności plastycznych, ale nie wiedziałam, że sprawi mi to tyle frajdy. Dzieciaki przygotowują różne układy taneczne i piosenki na zakończenie roku. Jak zwykle byłam pod wrażeniem ich ruchów. Dziś zabrałam ze sobą do szkoły Marcina, który całymi dniami remontuje przedszkole. Podobało mu się, a dzieciaki oczywiście go osaczyły. Nawet i ja spróbowałam pokręcić bioderkami, ale chłopacy wstydzili się mi partnerować :P
W Chilandze również robota pełną parą. Wymyśliłam już większość melodii do piosenek i układów tanecznych.  Jutro próba na wielkiej sali J Gitara fatalnie brzmi z nowymi strunami, ale może do występu uda mi się wymienić je na lepsze. Dziś jedna z dziewczynek miała urodziny, więc poczęstowała mnie domowym ciastem. Tak się nim najadłam, że nie miałam już siły zostać na obiedzie u sióstr. W zamian zagrałam jej sto lat J

Dziś się wkurzyłam, bo kierowca busu próbował zrobić ze mnie frajerkę. Chciał za przejazd z Lindy do Chilangi 5 K. Pomyślałam sobie: „drogo” … ale wsiadłam bo nie miałam innego wyjścia. W busie, od innych pasażerów dowiedziałam się, że płacą po 2K. Niestety, rządzi tu głupi stereotyp, że biały człowiek jest bogaty. Oczywiście, nie dałam się zrobić w balona i dałam tylko 2 K. W drodze powrotnej taksówkarze chcąc zarobić, okłamali mnie, że do Lindy nie jeździ żaden bus … hahaha. To ciekawe, że kursuje tylko w jedną stronę. W końcu wróciłam taryfą z dwiema babkami. Miałam kawałek do domu, ale zapłaciłam tylko 2K.

Pod wieczór miałam miłego gościa. Odwiedził mnie Fred, parafianin, który studiował w Moskwie ekonomię. Przyniósł nam kasawę, bo ostanio jej szukałyśmy z Justyną J To taki korzeń, który smakuje jakoś pomiędzy ziemniakiem, a marchewką. Można jeść go na surowo albo gotowanego. Na surowo mi smakował J To niebywałe, że Fred biegle mówi po rosyjsku. Na rozmowie jak zwykle czas zleciał błyskawicznie. Opowiedzieliśmy sobie o swoich planach, marzeniach, studiach … J Super było poznać jego punkt widzenia. Generalnie muszę stwierdzić, że choć nie zawsze wszystko rozumiem, to rozmowa z tutejszymi ludźmi bardzo mnie ubogaca J
To tyle nowinek z Zambii,
Ściski,
Dosia


Ćwiczymy

Dzieci śpiewają piosenkę w języku nanja

Lunch z okazji urodzin koleżanki

Ciacho!

Taaaaakie dobre :)

Trzymiesięczny Joel - siedział przede mną w busie :)

Dziewczyny ubierają choinkę w hospicjum 

Patriotycznie :)

Produkcja kartek 

Ładne, co? :)

Reklamuję Polskę - dzięki Loko i Kardasz :)

Szkolni bębniarze

Bioderka w ruch - są niesamowici!

"hmmmm, nieźli są" - Marcin wśród dzieciaków

Moja mała przylepka z baby class :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Debiut wokalny, obiad u afrykańskich przyjaciół i konkurs plastyczny :)

Hej J
Właśnie patrzę na kalendarz i uświadamiam sobie, że już za miesiąc jest Wigilia! U nas przygotowania do Świąt pełną parą, o czym za chwilę ;)
Na wstępie chciałam Wam bardzo podziękować, za liczne miłe słowa, które od Was dostaje. Dają mi one jeszcze większą motywację do działania J Cieszę się, że chce Wam się czytać moje wypociny.
Na wczorajszej Mszy św., jak już wcześniej pisałam, miałam swój debiut wokalny. To historyczna chwila, kiedy musungu śpiewa w afrykańskim kościele ;) Wszyscy parafianie włączyli się do śpiewu
i było pięknie. Będąc tutaj chciałabym się nauczyć, choć paru ich pieśni, ale nanja nie należy do łatwych języków (dialektów?). Mam jednak trochę czasu, więc może zdołam coś przyswoić. Wczoraj, wyjątkowo Msza św. odbyła się na zewnątrz przed kościołem. Dziewczynki ubrane na biało pokazywały swoje układy taneczne, było bardzo uroczyście i jednocześnie gorąco. Jak co tydzień, przybiegła do mnie mała dziewczynka i siedziała u mnie na kolanach całą Mszę. Później przyłączyła się druga, czarna przylepka J Dzieci są tutaj dla mnie ogromną radością!
Po Mszy, zaprosiła mnie do siebie Linda, fryzjerka, która robiła mi twisty na włosach. Mieszka
w pobliskiej wiosce Makulu, 15 minut spacerem od kościoła. Jej dom przypominał szeregowiec. Sąsiedzi mieszkają blisko siebie i są ze sobą zżyci. Ich dzieci bawią się razem, wspólnie jedzą posiłki itd. Linda i jej mąż mają troje uroczych dzieci. Mieszkają w dwóch niewielkich pokojach. Cały salon zajmuje wielka sofa, kino domowe, olbrzymia lodówka i… wentylator! Jak na afrykańskie warunki, muszę przyznać, że było u niej schludnie. Telewizor w zambijskich domach to podstawa i włączony jest ZAWSZE, nawet jak mieszkańcy siedzą na zewnątrz. Mogą nie mieć, co włożyć do garnka i chodzić w podartych ciuchach, ale telewizor musi być! J Przeważnie mają trzy kanały, ale w wersji ekskluzywnej jest ich ponad 700! Podczas, gdy Linda poprawiała mój fryz, telewizor oczywiście był włączony i akurat leciała jakaś nigeryjska telenowela – MASAKRA :D. Bohaterowie na przemian bili się i całowali. Rodziców totalnie nie obchodzi to, że takie bzdury oglądają ich dzieci.  Jak powiedziałam im, że w Polsce w ogóle nie oglądam telewizji i, że jest moda na to, że młodzi ludzie, w ogóle go nie mają, to wszyscy byli w szoku :P  
Przed obiadem wybrałam się na spacer z dziećmi. Pokazały mi okolice, swoją szkołę i klinikę. Po drodze śpiewaliśmy, tańczyliśmy i dzieciaki wyrywały sobie z rąk aparat, żeby robić zdjęcia i kręcić filmy J. Później kupiliśmy w sklepie ciastka i wróciliśmy do domu. Tam już czekał na nas tradycyjny obiad – szima i ryba. Szima, to jak już wcześniej pisałam, tradycyjna, kukurydziana papka. Lepi się z niej kulki, macza się je w sosie i zagryza rybą. Jedliśmy na podłodze, bez sztućców :P Przed posiłkiem trzeba było obmyć ręce w misce z wodą. Poprosili mnie o odmówienie modlitwy. Wszystko było pyszne, ale bardzo sycące. Co chwile przychodzili jacyś nowi sąsiedzi, żeby zobaczyć jak jem, niektórzy robili zdjęcia komórkami hahaha. Po obiedzie zjedliśmy ciastka i porozmawialiśmy. Linda poprosiła swojego przyjaciela, żeby zawiózł mnie do domu. Jego imienia nie pamiętam, bo było dość długie i oryginalne, ale jest inżynierem elektryki i mechaniki, prowadzi własną firmę. Umie też robić wino, więc za tydzień umówiliśmy się na degustację J Z afrykańskimi przyjaciółki spędziłam wspaniałe popołudnie i na pewno jeszcze nieraz ich odwiedzę!

Wczoraj były u nas także wolontariuszki z City of Hope. Pokazaliśmy im okolicę i nasze przedszkole. Były zachwycone J
Dziś od 8:00 byłam w szkole Johna i nadzorowałam prace plastyczne J Najmłodsze dzieciaki rysowały dla polskich przedszkolaków z Sochaczewa kartki świąteczne. Bardzo przykładały się do pracy i cieszyły z każdej pochwały. Nauczyłam ich kilku polskich słów i opowiedziałam jak wyglądają u nas święta. Żeby troszkę przybliżyć polskim dzieciom zambijską kulturę i przyrodę, rysowały głównie afrykańskie zwierzęta i rośliny, ale zdarzały się także choinki, bałwany i św. Mikołaj J Chętnie pozowały do zdjęć ze swoimi pracami. W środę rysować będą starszaki J. Dziękuję także dwóm grupom, które sfinansowały dzieciakom słowniki i przybory szkolne J Peace and love i Ninja – dzieci i dyrektor szkoły są Wam wdzięczni! (foto poniżej) Dzięki Maciek J Jak możecie zauważyć na zdjęciach, szkoła w Lindzie jest w fatalnym stanie. Ławki się rozpadają, w salach jest po jednym małym oknie, nie ma światła, nie ma podłóg ani materiałów dydaktycznych. Nauczyciele i dzieci cieszą się, więc z każdej choćby najmniejszej rzeczy. Dzięki jeszcze raz w ich imieniu.
Uściski,
Dosia

Z moją przylepą :)

Śpiewam psalm

Podczas spaceru

:)

Szima, ryba i sos pomidorowy

Delektuję się

Z Lindą :) 

z naszymi koleżankami z City of Hope wśród dzieciaków

DZIĘKI !

Baby class raysuje

Takie oto cuda

Pozdrawiamy Sochaczew! :)

Starszaki

Uczymy się

Dzieciaki prezentują rysunki

Ładne? :)



sobota, 22 listopada 2014

Szkoła w Chilandze i próba chóru :)

Hej J
Jak tam w mojej kochanej ojczyźnie? Był już pierwszy śnieg? J U nas dwa dni padało i później zrobiło się dość chłodno jak na Afrykę, ale na szczęście już wszystko wróciło do normy i znów cieszymy się słońcem. W czwartek wraz z Johnem (dyrektorem szkoły w Lindzie) byliśmy na zakupach w Lusace. Kupiliśmy przybory potrzebne do poniedziałkowego konkursu plastycznego; kolorowe brystole, kredki, nożyczki, a także kolorowe tablice z angielskimi nazwami ptaków i pięć oksfordzkich słowników. W Polsce są  bardzo drogie, a tu zapłaciłam za jeden niecałe 60 K (30 zł). Później John pomógł mi w wyborze roweru. Kupiliśmy go w hinduskim sklepie, w bardzo przystępnej cenie 550 K (250 zł). Dzień zaliczam do udanych, bo rozmowa z tak wartościowym człowiekiem pozwoliła mi uświadomić sobie i docenić wiele aspektów. John ma 40 lat i od dwudziestu lat jest w związku małżeńskim z jedną żoną, co należy tu do rzadkości. Ma trójkę dzieci, osiemnastoletnią córkę i dwóch dorastających synów. Od 7 lat prowadzi szkołę i bardzo angażuje się w życie wspólnoty parafialnej. Dużo rozmawialiśmy o hierarchii wartości, wierze, miłości, rodzinie. Stwierdziliśmy, że mimo iż wychowaliśmy się w zupełnie innych kulturach, nasze poglądy na życie są bardzo podobne. I to jest piękne!
Wczoraj miałam swój debiut na rowerze. Całą drogę pod górę …. Masakra! Zwłaszcza w takim upale. Po asfalcie jedzie się dobrze, ale na wertepach ma się wrażenie, że rower zaraz się rozklekocze. Lusaka położona jest 1200 m.n.p.m i tutejszy krajobraz przypomina nasze Bieszczady. Jest pięknie ale na rowerze jeździ się ciężko :P Jestem przyzwyczajona do jeżdżenia raczej po nizinnych terenach. Zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Do szkoły dojechałam po 8. Dzieciaki już były w klasie i miały test. Musiały pokolorować odpowiednie elementy motyla (zdjęcia poniżej). Kiedy skończyły, rozdałam im kartki i ołówki. Następnie, czytałam im opowiadanie biblijne po angielsku o Danielu,
a one wyłapywały z tekstu różne rzeczy i je rysowały. Np. king, prisoner, palace, lion itd. Bardzo dobrze sobie z tym poradziły J Dzieciaki są bystre, ale jednocześnie głośne i ciężko je uspokoić. Po trzech godzinach mówienia, a w zasadzie krzyczenia, bolało mnie gardło :P Na przerwie pozowały mi do zdjęć, więc mam sporo, dziecięcych portretów J Chyba będę musiała zrobić jakąś wystawę po powrocie do Polski. W piątek lekcje trwały tylko do 12:00, siostry zaprosiły mnie na lunch, więc zjadłam z nimi dobrą rybkę. Droga powrotna była nieco łatwiejsza, bo jechałam z górki ale słońce było mocniejsze. Po południu przygotowywaliśmy kolację z okazji czwartkowych urodzin Justyny. Mieliśmy gościa, o. Janusza – werbista z miasta Kabwe, na północy Zambii. Zrobiliśmy kurczaka, surówki, Justyna przygotowała blok czekoladowy (pycha!) i dżem z mango. Uczta była na wypasie J Spóźniłam się na nią trochę bo miałam próbę z chórem parafialnym. Uczyłam ich psalmów responsoryjnych bo nie mają do nich konkretnych melodii. Bardzo szybko załapali i brzmieli świetnie J Miło było słyszeć afrykańskie wykonanie europejskich pieśni.
Dziś dalszy ciąg nauki. Pokserowałam chórzystom teksty i wspólnie śpiewaliśmy. Zostałam też na drugiej części próby i osłuchałam się z paroma pieśniami w języku nanja. Poprosiłam, żeby dziewczyny napisały mi teksty i może spróbuję się ich nauczyć J Tańczyłam razem z nimi, klaskałam w dłonie i próbowałam sobie podśpiewywać. Było cudownie! Swoją drogą, to zabawne, że biała kobieta uczy śpiewać czarnych… Przecież oni są w tym najlepsi! Ale nie zaszkodzi im poznać czegoś nowego ;)
Przed próbą poszłam na wioskę po crocodile bread, bo Marcin jeszcze nie jadł J. I tak jak z początku było to miłe, tak już teraz zaczynają mnie wnerwiać nieustanne okrzyki „musungu tere rere” (prawdziwy biały człowiek, obcy), „how are you” itd. Nie da się przejść przez wioskę anonimowo. Ciągle trzeba im odpowiadać, odmachiwać, przybijać piątkę i mówić „no, thanks” jak coś próbują ci wcisnąć. Bycie białą gwiazdą jest uciążliwe :D Jak zwykle przez całą noc słychać było muzykę i śpiewy. PIĄTEK! Uwielbiam to tutaj, choć czasem ciężko zasnąć J
Trzymajcie kciuki za mój jutrzejszy debiut na Mszy – musungu będzie śpiewało psalm :D
Pięknego weekendu, przesyłam Wam dużo ciepła!

Dosia



Musungu naucza :)


Dzieciaki ze szkoły w Chilandze 

Dziewczynki w trakcie przerwy :)

Jeden z portretów - Annie :)

Ja czytałam, dzieci rysowały

Mój zielony rumak

Kolejny portret 

Podczas przerwy

Aaaaaaaaaaale Was dużo!

Aniołki 

Modlitwa dzieci

Test


Śpiewamy

Zdolniachy!