niedziela, 30 listopada 2014

Początek adwentu i lekka irytacja zambijskim transportem

Heeeej J

No i mamy niedzielę, i znów nowy tydzień. Kiedy to zleciało?! Jestem już w Zambii półtorej miesiąca, połowa „misji” za mną. Dla katolików rozpoczął się dziś adwent, czas oczekiwania na narodziny Chrystusa. Zambijczycy godnie go zaczęli….. Wystrój kościoła przygotowywali już wczoraj wieczorem. Podczas mszy św., dzieci zaniosły do ołtarza cztery świece adwentowe oraz pusty żłobek, a o. Jacek je poświęcił. W centrum świątyni stanęło również drzewko, które także wczoraj dekorowały dzieci z parafii. Nie znałam wcześniej tej tradycji, a bardzo mi się spodobała J Na drzewku nazwanym „The Jesse Tree” zawieszone zostały imiona począwszy od Abrahama, a kończąc na Jezusie – jest to jego drzewo genealogiczne. Wiecznie zielone gałązki drzewa, symbolizują powtórne przyjście Chrystusa.

Po mszy zaczęliśmy pichcić obiad. Justyna upiekła ciasto z mango, ja przyrządzałam kurczaka, Marcin tarł marchewki, ale niestety plany pokrzyżował nam brak prądu. Pojechaliśmy więc z o. Jackiem do miasta. Odwiedziliśmy szpital uniwersytecki – największy w Lusace, by ojciec mógł udzielić swojej parafiance namaszczenia chorych. Krzątaliśmy się trochę po szpitalnych korytarzach. Warunki były fatalne, ale i tak myślałam, że będą gorsze. U nas w Polsce, też się zdarzało, że pacjenci z powodu braku miejsc leżeli na materacach J Trochę przypominał mi wyglądem szpital z serialu „Daleko od noszy”. Po wizycie w szpitalu, pojechaliśmy do centrum handlowego Manda Hill i zjedliśmy obiad. Stwierdziliśmy, że nie ma co dziadować i raz można zjeść coś lepszego J Zamówiłam pyszną sałatkę z grillowanym kurczakiem, prażonymi orzechami, żurawiną i drobnymi chipsami z tortilli, a to wszystko polane octem balsamicznym. PYCHA! Do tego wypiłam mrożoną kawę – najlepsza, jaką kiedykolwiek piłam! Za całkiem nieduże pieniądze można było naprawdę dobrze zjeść J. Po przyjeździe z miasta, poszłam na chwilę, na spotkanie z dziećmi i nauczyłam ich afrykańskiej piosenki z układem tanecznym. Ocyplowe towarzystwo będzie wiedziało – „Jezu, Jetu mi tacio”, ale trochę zmodyfikowałam taniec :P Dzieci miały sporo frajdy!

W piątek po raz pierwszy przeklnęłam ten kraj … Jeżdżę do szkoły w Chilandze prawie codziennie. Najczęściej rowerem, ale zdarza mi się podróżować także busem, kiedy mam za dużo tobołków, lub gdy Justyna akurat w tym samym czasie jedzie do hospicjum lub kliniki. W piątek, zeszłam więc jak co dzień w dół Lindy, na „przystanek”. Przy busach kręciło się mnóstwo nagabywaczy, zazwyczaj są nieźle podchmieleni, chyba po to, żeby mieli lepsze gadane. I tym razem nie było inaczej. Nigdy nie czekam na transport dłużej niż 5 minut. Wszystko super, jadę do skrzyżowania w Chilandze, a resztę drogi do szkoły pokonuję na piechotę (jakieś 10-15 minut). Absurdem jest jednak to, że zawsze jak wracam ok. godziny 13 nigdy nic nie jedzie w stronę Lindy! Czekałam na autobus ponad godzinę …
w końcu zniecierpliwiona ruszyłam piechotą. Oczywiście, w trakcie oczekiwania na jakiś powrót zaczepiało mnie mnóstwo kierowców, ale tylko po to, żeby mnie pozdrowić albo posłać buziaka
i krzyknąć „hi musungu” lub „hi my wife”. Zacięcie udawałam, że nic nie słyszę i z nudów grałam 
w angry birds na komórce, choć nie raz mnie korciło, żeby odkrzyknąć coś niecenzuralnego. No nic, szłam sobie pieszo z gitarą na plecach, laptopem, półtora litrową butlą wody (bo się nam skończyła,
a siostry w Chilandze mają filtrowaną), książką pożyczoną od Doroty, aparatem i drobnymi zakupami. Przy każdym trąbnięciu klaksonu liczyłam, że to może bus, że zaraz sobie wygodnie usiąde i pojadę, ale niestety … trąbili tylko po to, żeby mi pomachać albo coś krzyknąć. Tak więc, idę dalej, jedna czwarta drogi za mną, trąbi kolejny samochód z czterema ludźmi na pace. Mija mnie, ale po chwili się cofa. Mężczyzna w średnim wieku wyciąga do mnie rękę, aby pomóc mi wsiąść na pakę i pyta się „dokąd idę?”. Okazało się, że zmierzają w kierunku Lindy. Mówię więc na głos „Thank you God” i wsiadam. Samochód podwozi mnie pod samą parafię, więc, nie muszę dylać z buta. Dopiero jak wysiadłam, zauważyłam, że podwoziło mnie auto z hospicjum w Chilandze … czyli dokładnie stamtąd skąd wracałam i w sumie mogłam się z nimi zabrać od razu :P No ale kto przypuszczał, że będę miała takie problemy z powrotem?! Dobrze, że trafiłam na tak miłosiernych ludzi, bo nawet nic nie zapłaciłam za przejazd. Po powrocie do domu, zostawiłam klamoty, wsiadłam na rower i pojechałam na drobne zakupy, bo w lodówce mieliśmy tylko światło. Jak zwykle odwiedziłam piekarnię, babkę, która sprzedaje tanie pomidory, targowisko i sklep, który nazywam „fajnym”, bo mają tam pepsi light i jogurty, które da się zjeść, bo nie są samym cukrem jak większość tutejszych. Zdążyłam się już zakumplować z tymi sprzedawcami i zawsze mogę liczyć na uśmiech, miłe słowo, no i zniżki ;)

Wczoraj, po dwutygodniowej przerwie wróciłam do malowania przedszkola, bo stwierdziłam, że nie chcę przebimbać bezczynnie całego sobotniego przedpołudnia. Pomalowałam więc jedną ścianę
i zrobiłam wykończenia. W przerwie, wraz z Marcinem, udaliśmy się na pobliskie boisko, gdzie Justyna, wraz z pielęgniarkami z Chilangi, przeprowadzała badania, m.in. na obecność wirusa HIV. Porobiłam trochę zdjęć i wróciliśmy do remontowania. Po południu, tak jak tydzień temu, udałam się na próbę chóru. Zapoznawałam chórzystów z nową melodią psalmu i sama nauczyłam się wielu, angielskich piosenek. Oficjalnie zostałam przydzielona do sopranów J Dyrygentka pożyczyła mi śpiewnik, żebym mogła go sobie skserować. Po próbie, zajrzałam na spotkanie dzieciaków i zapowiedziałam im, że za tydzień będziemy śpiewać na mszy „shrekowe” alleluja J Uradowali się tym pomysłem i jak ćwiczyliśmy to krzyczeli (nie śpiewali :P) w niebogłosy! Po tygodniowej przerwie (bo o. Jacek był w Botswanie) w końcu wybraliśmy się na zakupy do supermarketu. Nie było w nim jednak wody w dziesięciolitrowych baniakach, którą zazwyczaj kupujemy. Były tylko potężne, 20 L za 75 K (37.50 zł). Nie mieliśmy innego wyjścia, bo bez wody byśmy nie wyżyli, więc kupiliśmy dwa baniaki. Jeden z nich, rozwalił się na parkingu, jak Marcin ładował go do samochodu. Woda ciekła strumieniami, założyliśmy na niego siatkę i jakoś dojechaliśmy ale było wesoło i mokro :P W sklepie była promocja na PRINGLESY, na które czaiłam się od początku pobytu w Zambii ale jakoś szkoda było mi na nie pieniędzy. No ale wielka paka za 12 K (6 zł) to grzech nie brać. Popełniłam jednak grzech obżarstwa, bo pochłonęłam całą paczkę … :P Obym to wypociła!

Miłego tygodnia Kochani i owocnego Adwentu!
Dosia

Koniec roku zbliża się wielkimi krokami - Pani rozdaje uczniom zeszyty

Dzieciaki bardzo się cieszą na wakacje!

Chórzyści

Godfray z "The Jasse Tree"

Nasz kościół i kury :)

Pięknisia w moich okularach

Musungu :)

Adwentowy wystrój 

Szpital uniwersytecki

Objawy eboli

Udało się pstryknąć fotkę z ukrycia - jeden z oddziałów szpitala



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz