piątek, 26 grudnia 2014

Święta w Zambii :)

Witam Was świątecznie Kochani!
Mam nadzieję, że dobrze wykorzystaliście ten piękny czas, i że minął Wam w rodzinnej, przyjemnej atmosferze. U mnie zarówno okres przedświąteczny jak i świąteczny był bardzo pracowity, więc nie miałam czasu czegokolwiek napisać. Dziś w Polsce obchodzimy drugi dzień Świąt, natomiast w Zambii jest koniec laby i mieszkańcy normalnie pracują. Ponieważ jednak sercem jestem z Wami, postanowiłam zrobić sobie dziś wolne i m.in. poświęcić chwilę na przybliżenie Wam Świąt w Afryce J
We wtorek, przed Wigilią, tym razem z samego rana, aby ominąć korki, wybrałam się z o. Jackiem do supermarketu po prezenty dla dzieciaków. Dziwnie się ludzie na mnie patrzyli jak gnałam po sklepie z wózkiem po brzegi wypełnionym chipsami, batonami, żelkami  innymi łakociami. Wszystkiego musiałam kupić po sto trzydzieści sztuk, bo mniej więcej tyle jest dzieci w parafii. Kasjerka o dziwo, szybko nas obsłużyła, mimo, że mieliśmy mnóstwo rzeczy. Ludzi, jak wszędzie przed Świętami, było mnóstwo. Po sprawnych zakupach, pojechaliśmy do księgarni katolickiej, po książki dla tych dzieci, które uzbierały wszystkie gwiazdki na adwentowym kalendarzu. Siedemdziesięcioro z nich miało stu procentową frekwencję! Tak więc sukces J Kupiłam książki dla młodszych i starszych – pięknie ilustrowane i prosto napisane. Dla siebie i Justyny ( w ramach prezentu) sprawiłam modlitewnik w języku nyanja, żeby móc m.in. śpiewać wspólnie z parafianami. Oprócz tego zakupiłam kilka, ładnych afrykańskich kartek świątecznych, żeby wręczyć je zambijskim znajomym. Wracając, zajechaliśmy do kolejnego supermarketu, bo zostało mi dość sporo pieniędzy do wykorzystania dla dzieciaków. Dziwne uczucie, mieć za dużo kasy :P. W Pick&Pay’u trafiamy na promocje i bierzemy dla każdego dziecka kredki świecowe i zeszyty. Dla starszych, dodatkowo kupujemy piórniki z przyrządami geometrycznymi (school starter). Od stycznia zaczynają szkołę, więc będą jak znalazł J Chciałam aby paczki były jednakowe dla każdego ale niestety w sklepie nie mieli tyle piórników na stanie … Pan z obsługi, był lekko zaskoczony jak poprosiliśmy o tyle sztuk :P. W drodze powrotnej , trafiamy na super sklep z tanim sprzętem gospodarstwa domowego. Kupuję więc trochę rzeczy i ekscytuję się przy tym, jakbym kupowała je do swojego mieszkania :D Pieprzniczka i solniczka musi przecież pasować do koloru ścian! Kupiłam ładną wycieraczkę za 25 K (17.50 zł),bo błoto nosiło się do domu ale poleżała przed drzwiami może z godzinę i już ktoś ją zwinął. No cóż … mam nadzieję, że może temu komuś bardziej się przyda. Po zakupach, jak zwykle miałam spotkanie z dziećmi. Nauczyłam ich nowej piosenki, którą non stop później śpiewały i nie chciały przestać. Nawet wieczorem, po nabożeństwie, jak brałam prysznic to słyszałam jak śpiewały na podwórku. Miałam dość ciekawy wieczór, bo lał deszcz, grzmiało, nie było prądu ani wody, Justynie zepsuł się rower ,więc została w Chilandze na noc, a ja miałam do zrobienia ponad sto paczek. Pracę Pani Mikołajowej skończyłam po północy J
WIGILIA! Po porannej Mszy dzieciaki oddają mi swoje kalendarze adwentowe z gwiazdkami, które zbierały przez osiem dni. Idę do „centrum” Lindy po drobne zakupy i towarzyszą mi przy tym moje ulubienice Rachel, Grace i Immaculate. Noszą mi gitarę, cykają zdjęcia i odpędzają natrętów :D Po powrocie ubieram choinki do kościoła i przystrajam żłóbek. Niby drzewko sztuczne a i tak się z niego sypało … MAGIA ŚWIĄT! Po dekoracjach, przychodzi czas na przygotowanie obiadokolacji. Rozmrażam i marynuję rybę, robię sałatkę i blok czekoladowy. Dopadł mnie nawet lekki kryzys … siedzę sama, w kuchni nie pachnie tradycyjnymi potrawami, nie lecą w tle świąteczne piosenki a za oknem ulewa. Ale szybko poprawił mi się humor, gdy wybrałam się na koncert do kościoła, na coroczne Christmas Carols (Zambijczycy niewyraźnie akcentują i zamiast „carols” wychodzi im „carrots”). Tak więc, świąteczne marchewki były świetne. Każda ze wspólnot działających przy parafii przygotowała piosenki , jednakowe stroje i układy taneczne. Bębny, afrykański taniec i śpiew oraz mnóstwo szczęśliwych ludzi ubranych na kolorowo – byłam wniebowzięta :D O. Jacek porywa mnie jednak  z tego raju i zabiera do domu, gdzie wraz z Justyną, która wróciła z pracy, jemy wigilijny obiad. Wszystko na wariata, bo mamy kwadrans do adoracji. Justyna przywiozła od sióstr z Chilangi kompot z suszu i makówkę, więc mieliśmy trochę polskich smaków. Po nowennie rozdaję dzieciom książki. Przypada mi odczytywanie imion i nazwisk, które są w większości przypadków zbyt skomplikowane i nie potrafię ich odczytać :D Na szczęście Godfrey, mój sufler, podpowiada mi do ucha, jak to wymawiać Nie raz coś przekręcam, co wywołuje salwę śmiechu w kościele. Po „ceremonii” wręczenia nagród, kontynuowane są świąteczne marchewki. Nie zostaję jednak na koncercie, tylko pędzę do domu, bo mam umówione łączenie z Gdańskiem na Skype J Widzę rodziców, rodzeństwo, babcię, dziadka, wigilijny stół i choinkę. Nie widziałam ich od ponad dwóch miesięcy, więc robi mi się ciepło na sercu ;) Później rozmowa z moim ukochanym, tak więc jestem przeszczęśliwa J Zaciskam zęby i mówię sobie: „Głupia! Jeszcze tylko dwa tygodnie, nie ma co beczeć”. Tak więc, mimo tęsknoty, trzymałam się dzielnie J To pierwsze moje Święta, poza domem i to w dodatku tak daleko, więc nie jest łatwo.
Po spotkaniu z bliskimi, pędzę do kościoła, gdzie o 20:30 jest Msza, trochę na wzór naszej pasterki ale czytania są z Wigilii. W kościele gaśnie światło i w procesji, przy blasku świec, niesiony jest przez dzieci mały Jezus, którego składają w żłóbku. Później zaczyna się „impreza” … w ruch idą gitary i inne instrumenty, które nie były używane w czasie Adwentu. Ludzie tańczą, śpiewają. Standardowo śpiewam z dziećmi alleluja. Przed ołtarzem tańczą dziewczynki w śnieżnobiałych strojach. Zastanawiałam się tylko ciągle, jak one to uprały bez pralki! Msza kończy się ok. 23, bo Zambijczycy słyną z tego, że wszystko maksymalnie wydłużają. Po niej dojadamy wigilijne resztki J
BOŻE NARODZENIE! Msza o 8:00 (nachodzę się tu do kościoła za wszystkie czasy :D). Leje niesamowicie i zastanawiamy się z Justyną, jak przejść te parę metrów z domu do kościoła. Na szczęście przyjeżdża o. Jacek, pakujemy paczki dla dzieci i przedzieramy się przez błoto. Przed świątynią ustawia się procesja. Są bębniarze, którzy wyprawiają cuda ze swoimi instrumentami (np. je podrzucają) oraz uroczyście ubrane kobiety, które wykonują śmieszny taniec. Muzyka jest wspaniała, nogi same chodzą. Podczas Mszy odbywa się jedenaście chrztów, tak więc znów trwa ponad trzy godziny. Przynajmniej przestaje padać … i robi się upał. Mówię Wam, przez ten klimat i ciśnienie czasem mam wrażenie, że głowa mi eksploduje! Po Mszy wręczam z pomocą parafialnych koleżanek, paczki dla dzieci. Trzeba ich specjalnie ustawiać, bo by się pozabijały. Słodycze przynosi także jedna z parafianek (kupujemy od niej czasem jajka :D). Ma też tort, bo jedna z animatorek, Eunice, obchodziła urodziny J. Dzieciaki były zachwycone! Większość z nich nie dostaje żadnych prezentów na Święta, lub na jakiekolwiek inne okazje. Umieją się więc cieszyć z nawet najdrobniejszych rzeczy J Dziękuję w ich imieniu Maćkowi oraz ekipom „Ninja” i „Peace and Love” za ufundowanie tych upominków! J
Wracam do naszego mieszkania, w którym pięknie pachnie, bo Justyna właśnie piekła murzynka (w sensie ciasto, nie dziecko :P) Siostry zaprosiły nas na obiad więc nie wypadało iść z pustymi rękami. W Chilandze jest bardzo świątecznie – przystrojony stół, choinka, kolędy i pyszne jedzenie! Nie objadłam się oczywiście tak jakbym to zrobiła w Polsce, ale i tak byłam pełna. Kurczak, frytki, surówki i…. kapusta z grzybami! Na deser kawka, lody, makówka no i murzynek :) Miło sobie porozmawialiśmy, a następnie poszliśmy  odwiedzić pacjentów w hospicjum. Jest ich tylko dwóch, bo z końcem roku budynek zostaje zamknięty. Benjamin i Joseph bardzo cieszą się ze spotkania J Dostają od nas paczki i częstujemy ich blokiem czekoladowym. Po wieczornej nowennie przychodzą do nas Godfrey i Fred. Postanawiamy wykorzystać ładną pogodę i zrobić sobie spacer po okolicy. Kończy się na tym, że idziemy w tak zwaną „długą” :D Odwiedzamy parę klubów, w której roi się od pijanych ludzi. Przeraziło mnie to, że kobiety tańczą w chustach, w których trzymają małe dzieci. W klubie jest niesamowite duszno, śmierdzi, bo nie ma zakazu palenia w pomieszczeniach i jest głośno. Żal mi było tych maluchów … Następnie odwiedzamy mamę Freda, która ma swój sklep na głównym targu oraz tatę, który z kolei prowadzi sklep coś na wzór naszego monopolowego. W rzeczywistości jest to po prostu mała klitka, w której są dwie zamrażalki. Pan Tata ściska mnie i mówi, że kocha mój śpiew: „You are my Celin Dion”! Myślę, że zdecydowanie przesadził z tym porównaniem :P Fred zadzwonił po posiłki i w mig zjechało się mnóstwo kolegów. „MUSUNGU NA MIEŚCIE, WBIJAĆ!” Bardzo sympatyczni i inteligentni faceci. Tego wieczoru, nie wydałam nawet pół kwacha :D Ahhhh…. Zambijska gościnność! Co ciekawe, a raczej przerażające, ludzie nie używają tutaj otwieraczy do piwa. Używają do tego zębów …
Dużo rozmawiamy i nagle stwierdzam, że chętnie bym sobie potańczyła, bo lubię dancehallową muzykę. Chłopacy zabierają więc nas do, jak to określił jeden z nich, „dancehall paradise” :D Fred ładuje więc nas wszystkich do auta i jedziemy do Chilangi. Faktycznie, klub był nawet bym powiedziała, na europejskim poziomie. Może to nie Sopot, ale jak na afrykańskie warunki bardzo spoko. Bo clubbingu chłopacy trochę zgłodnieli, więc zamówili dla naszej ekipy… kozę z grilla. Pheniamin (ogarnięty facet, ma swoją firmę komputerową w Lindzie)przyniósł ją w kartonie po piwach. Mięso zmieszane było z cebulką, pomidorem i ziemniakami, jedliśmy to wykałaczkami. Dobre, smakowało trochę jak wątróbka. Czas nas gonił bo nagle zrobiła się 23 godzina, a na drugi dzień większość normalnie musiała iść na rano do pracy (a ja jak zwykle do kościoła grać :P). Wsiedliśmy więc do auta i akurat zaczęło lać. Było mi niezwykle miło jak chłopacy mówili do mnie Dosia – tak śmiesznie to brzmiało z ich ust J Zostałyśmy elegancko odwiezione pod samą bramę i stwierdziliśmy wspólnie, że musimy jeszcze powtórzyć taki wypad. Tak więc, pierwsza zambijska impreza zaliczona! Co z tego, że dopiero po ponad dwóch miesiącach pobytu ,ale lepiej późno niż wcale J
26 grudnia, to tak jak pisałam na początku, zwyczajny dzień. Ciężko było się zwlec rano z łóżka (materaca), zwłaszcza, że pogoda na dworze nie zachęcała. Po mszy zawieźliśmy z o. Jackiem Justynę do pracy w Chilandze, a my wybraliśmy się na zakupy, żeby wydać ostatnie pieniądze. Dziś ministranci mają swoje święto, więc kupiliśmy dla nich zgrzewkę pepsi i pączki „ z ulicy”. Pomyśleliśmy, że ponieważ wszyscy (poza jednym) są w wieku szkolnym to możemy każdemu z nich kupić angielski słownik. Udało nam się znaleźć w Lusace tanie oksfordzkie słowniki, więc kupiliśmy trzydzieści jeden sztuk. Mina sprzedawcy ponownie była bezcenna. Tym razem sponsorem jest Adam (był z nami przez miesiąc w Lindzie), więc dziękuję w imieniu chłopaków J
Trochę popłynęłam, tak, więc kończę J Wracajcie do stołów i cieszcie się sobą, a ja zabieram się za obiad (jajecznica ze szpinakiem).
Świąteczne uściski,
Dosia

Szał zakupów ... 

... i jego rezultaty 

Moje dzieciaki :) 

Jestem oficjalnie misjonarką :D 

Wigilijne występy

Wręczanie książek

Mali parafianie dziękują :)

Zielono mi! 

Aniołki

Choinka mojej roboty

i żłóbek też ;)

Bożonarodzeniowa Msza św.

Zeszłoroczny prezent od Marty. Mam ją na sobie :) 

Przyszła chrześcijanka - piękna :)

A tu nieco starszy chrześcijanin 

Ponad sto uśmiechniętych buzi :) 

Święta w Chilandze

Murzynek Justyny 

aaaaaaaaaa makówka! 

Z Panem Tatą :)

Na zdrowie!

Wczorajsza niekompletna ekipa

Koza z grilla zamiast kebaba 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz