Witam Was świątecznie Kochani!
Mam nadzieję, że dobrze wykorzystaliście ten piękny czas, i
że minął Wam w rodzinnej, przyjemnej atmosferze. U mnie zarówno okres przedświąteczny
jak i świąteczny był bardzo pracowity, więc nie miałam czasu czegokolwiek napisać.
Dziś w Polsce obchodzimy drugi dzień Świąt, natomiast w Zambii jest koniec laby
i mieszkańcy normalnie pracują. Ponieważ jednak sercem jestem z Wami, postanowiłam
zrobić sobie dziś wolne i m.in. poświęcić chwilę na przybliżenie Wam Świąt w
Afryce J
We wtorek, przed Wigilią, tym razem z samego rana, aby
ominąć korki, wybrałam się z o. Jackiem do supermarketu po prezenty dla
dzieciaków. Dziwnie się ludzie na mnie patrzyli jak gnałam po sklepie z wózkiem
po brzegi wypełnionym chipsami, batonami, żelkami innymi łakociami. Wszystkiego musiałam kupić
po sto trzydzieści sztuk, bo mniej więcej tyle jest dzieci w parafii. Kasjerka
o dziwo, szybko nas obsłużyła, mimo, że mieliśmy mnóstwo rzeczy. Ludzi, jak wszędzie
przed Świętami, było mnóstwo. Po sprawnych zakupach, pojechaliśmy do księgarni
katolickiej, po książki dla tych dzieci, które uzbierały wszystkie gwiazdki na
adwentowym kalendarzu. Siedemdziesięcioro z nich miało stu procentową frekwencję!
Tak więc sukces J
Kupiłam książki dla młodszych i starszych – pięknie ilustrowane i prosto
napisane. Dla siebie i Justyny ( w ramach prezentu) sprawiłam modlitewnik w
języku nyanja, żeby móc m.in. śpiewać wspólnie z parafianami. Oprócz tego
zakupiłam kilka, ładnych afrykańskich kartek świątecznych, żeby wręczyć je zambijskim
znajomym. Wracając, zajechaliśmy do kolejnego supermarketu, bo zostało mi dość
sporo pieniędzy do wykorzystania dla dzieciaków. Dziwne uczucie, mieć za dużo
kasy :P. W Pick&Pay’u trafiamy na promocje i bierzemy dla każdego dziecka
kredki świecowe i zeszyty. Dla starszych, dodatkowo kupujemy piórniki z
przyrządami geometrycznymi (school starter). Od stycznia zaczynają szkołę, więc
będą jak znalazł J
Chciałam aby paczki były jednakowe dla każdego ale niestety w sklepie nie mieli
tyle piórników na stanie … Pan z obsługi, był lekko zaskoczony jak poprosiliśmy
o tyle sztuk :P. W drodze powrotnej , trafiamy na super sklep z tanim sprzętem
gospodarstwa domowego. Kupuję więc trochę rzeczy i ekscytuję się przy tym,
jakbym kupowała je do swojego mieszkania :D Pieprzniczka i solniczka musi
przecież pasować do koloru ścian! Kupiłam ładną wycieraczkę za 25 K (17.50 zł),bo
błoto nosiło się do domu ale poleżała przed drzwiami może z godzinę i już ktoś
ją zwinął. No cóż … mam nadzieję, że może temu komuś bardziej się przyda. Po
zakupach, jak zwykle miałam spotkanie z dziećmi. Nauczyłam ich nowej piosenki,
którą non stop później śpiewały i nie chciały przestać. Nawet wieczorem, po nabożeństwie,
jak brałam prysznic to słyszałam jak śpiewały na podwórku. Miałam dość ciekawy wieczór,
bo lał deszcz, grzmiało, nie było prądu ani wody, Justynie zepsuł się rower ,więc
została w Chilandze na noc, a ja miałam do zrobienia ponad sto paczek. Pracę
Pani Mikołajowej skończyłam po północy J
WIGILIA! Po porannej Mszy dzieciaki oddają mi swoje
kalendarze adwentowe z gwiazdkami, które zbierały przez osiem dni. Idę do „centrum”
Lindy po drobne zakupy i towarzyszą mi przy tym moje ulubienice Rachel, Grace i
Immaculate. Noszą mi gitarę, cykają zdjęcia i odpędzają natrętów :D Po powrocie
ubieram choinki do kościoła i przystrajam żłóbek. Niby drzewko sztuczne a i tak
się z niego sypało … MAGIA ŚWIĄT! Po dekoracjach, przychodzi czas na przygotowanie
obiadokolacji. Rozmrażam i marynuję rybę, robię sałatkę i blok czekoladowy.
Dopadł mnie nawet lekki kryzys … siedzę sama, w kuchni nie pachnie tradycyjnymi
potrawami, nie lecą w tle świąteczne piosenki a za oknem ulewa. Ale szybko
poprawił mi się humor, gdy wybrałam się na koncert do kościoła, na coroczne
Christmas Carols (Zambijczycy niewyraźnie akcentują i zamiast „carols” wychodzi
im „carrots”). Tak więc, świąteczne marchewki były świetne. Każda ze wspólnot
działających przy parafii przygotowała piosenki , jednakowe stroje i układy
taneczne. Bębny, afrykański taniec i śpiew oraz mnóstwo szczęśliwych ludzi ubranych
na kolorowo – byłam wniebowzięta :D O. Jacek porywa mnie jednak z tego raju i zabiera do domu, gdzie wraz z
Justyną, która wróciła z pracy, jemy wigilijny obiad. Wszystko na wariata, bo
mamy kwadrans do adoracji. Justyna przywiozła od sióstr z Chilangi kompot z
suszu i makówkę, więc mieliśmy trochę polskich smaków. Po nowennie rozdaję
dzieciom książki. Przypada mi odczytywanie imion i nazwisk, które są w
większości przypadków zbyt skomplikowane i nie potrafię ich odczytać :D Na
szczęście Godfrey, mój sufler, podpowiada mi do ucha, jak to wymawiać Nie raz
coś przekręcam, co wywołuje salwę śmiechu w kościele. Po „ceremonii” wręczenia
nagród, kontynuowane są świąteczne marchewki. Nie zostaję jednak na koncercie,
tylko pędzę do domu, bo mam umówione łączenie z Gdańskiem na Skype J Widzę rodziców,
rodzeństwo, babcię, dziadka, wigilijny stół i choinkę. Nie widziałam ich od
ponad dwóch miesięcy, więc robi mi się ciepło na sercu ;) Później rozmowa z
moim ukochanym, tak więc jestem przeszczęśliwa J
Zaciskam zęby i mówię sobie: „Głupia! Jeszcze tylko dwa tygodnie, nie ma co
beczeć”. Tak więc, mimo tęsknoty, trzymałam się dzielnie J To pierwsze moje
Święta, poza domem i to w dodatku tak daleko, więc nie jest łatwo.
Po spotkaniu z bliskimi, pędzę do kościoła, gdzie o 20:30
jest Msza, trochę na wzór naszej pasterki ale czytania są z Wigilii. W kościele
gaśnie światło i w procesji, przy blasku świec, niesiony jest przez dzieci mały
Jezus, którego składają w żłóbku. Później zaczyna się „impreza” … w ruch idą
gitary i inne instrumenty, które nie były używane w czasie Adwentu. Ludzie
tańczą, śpiewają. Standardowo śpiewam z dziećmi alleluja. Przed ołtarzem tańczą
dziewczynki w śnieżnobiałych strojach. Zastanawiałam się tylko ciągle, jak one
to uprały bez pralki! Msza kończy się ok. 23, bo Zambijczycy słyną z tego, że
wszystko maksymalnie wydłużają. Po niej dojadamy wigilijne resztki J
BOŻE NARODZENIE! Msza o 8:00 (nachodzę się tu do kościoła za
wszystkie czasy :D). Leje niesamowicie i zastanawiamy się z Justyną, jak
przejść te parę metrów z domu do kościoła. Na szczęście przyjeżdża o. Jacek,
pakujemy paczki dla dzieci i przedzieramy się przez błoto. Przed świątynią
ustawia się procesja. Są bębniarze, którzy wyprawiają cuda ze swoimi instrumentami
(np. je podrzucają) oraz uroczyście ubrane kobiety, które wykonują śmieszny
taniec. Muzyka jest wspaniała, nogi same chodzą. Podczas Mszy odbywa się
jedenaście chrztów, tak więc znów trwa ponad trzy godziny. Przynajmniej
przestaje padać … i robi się upał. Mówię Wam, przez ten klimat i ciśnienie
czasem mam wrażenie, że głowa mi eksploduje! Po Mszy wręczam z pomocą
parafialnych koleżanek, paczki dla dzieci. Trzeba ich specjalnie ustawiać, bo
by się pozabijały. Słodycze przynosi także jedna z parafianek (kupujemy od niej
czasem jajka :D). Ma też tort, bo jedna z animatorek, Eunice, obchodziła
urodziny J.
Dzieciaki były zachwycone! Większość z nich nie dostaje żadnych prezentów na
Święta, lub na jakiekolwiek inne okazje. Umieją się więc cieszyć z nawet
najdrobniejszych rzeczy J
Dziękuję w ich imieniu Maćkowi oraz ekipom „Ninja” i „Peace and Love” za
ufundowanie tych upominków! J
Wracam do naszego mieszkania, w którym pięknie pachnie, bo
Justyna właśnie piekła murzynka (w sensie ciasto, nie dziecko :P) Siostry
zaprosiły nas na obiad więc nie wypadało iść z pustymi rękami. W Chilandze jest
bardzo świątecznie – przystrojony stół, choinka, kolędy i pyszne jedzenie! Nie
objadłam się oczywiście tak jakbym to zrobiła w Polsce, ale i tak byłam pełna.
Kurczak, frytki, surówki i…. kapusta z grzybami! Na deser kawka, lody, makówka
no i murzynek :) Miło sobie porozmawialiśmy, a następnie poszliśmy odwiedzić pacjentów w hospicjum. Jest ich
tylko dwóch, bo z końcem roku budynek zostaje zamknięty. Benjamin i Joseph
bardzo cieszą się ze spotkania J
Dostają od nas paczki i częstujemy ich blokiem czekoladowym. Po wieczornej
nowennie przychodzą do nas Godfrey i Fred. Postanawiamy wykorzystać ładną
pogodę i zrobić sobie spacer po okolicy. Kończy się na tym, że idziemy w tak
zwaną „długą” :D Odwiedzamy parę klubów, w której roi się od pijanych ludzi.
Przeraziło mnie to, że kobiety tańczą w chustach, w których trzymają małe
dzieci. W klubie jest niesamowite duszno, śmierdzi, bo nie ma zakazu palenia w
pomieszczeniach i jest głośno. Żal mi było tych maluchów … Następnie odwiedzamy
mamę Freda, która ma swój sklep na głównym targu oraz tatę, który z kolei
prowadzi sklep coś na wzór naszego monopolowego. W rzeczywistości jest to po
prostu mała klitka, w której są dwie zamrażalki. Pan Tata ściska mnie i mówi,
że kocha mój śpiew: „You are my Celin Dion”! Myślę, że zdecydowanie przesadził z
tym porównaniem :P Fred zadzwonił po posiłki i w mig zjechało się mnóstwo
kolegów. „MUSUNGU NA MIEŚCIE, WBIJAĆ!” Bardzo sympatyczni i inteligentni
faceci. Tego wieczoru, nie wydałam nawet pół kwacha :D Ahhhh…. Zambijska gościnność!
Co ciekawe, a raczej przerażające, ludzie nie używają tutaj otwieraczy do piwa.
Używają do tego zębów …
Dużo rozmawiamy i nagle stwierdzam, że chętnie bym sobie
potańczyła, bo lubię dancehallową muzykę. Chłopacy zabierają więc nas do, jak
to określił jeden z nich, „dancehall paradise” :D Fred ładuje więc nas
wszystkich do auta i jedziemy do Chilangi. Faktycznie, klub był nawet bym
powiedziała, na europejskim poziomie. Może to nie Sopot, ale jak na afrykańskie
warunki bardzo spoko. Bo clubbingu chłopacy trochę zgłodnieli, więc zamówili dla
naszej ekipy… kozę z grilla. Pheniamin (ogarnięty facet, ma swoją firmę
komputerową w Lindzie)przyniósł ją w kartonie po piwach. Mięso zmieszane było z
cebulką, pomidorem i ziemniakami, jedliśmy to wykałaczkami. Dobre, smakowało
trochę jak wątróbka. Czas nas gonił bo nagle zrobiła się 23 godzina, a na drugi
dzień większość normalnie musiała iść na rano do pracy (a ja jak zwykle do
kościoła grać :P). Wsiedliśmy więc do auta i akurat zaczęło lać. Było mi niezwykle
miło jak chłopacy mówili do mnie Dosia – tak śmiesznie to brzmiało z ich ust J Zostałyśmy elegancko
odwiezione pod samą bramę i stwierdziliśmy wspólnie, że musimy jeszcze
powtórzyć taki wypad. Tak więc, pierwsza zambijska impreza zaliczona! Co z
tego, że dopiero po ponad dwóch miesiącach pobytu ,ale lepiej późno niż wcale J
26 grudnia, to tak jak pisałam na początku, zwyczajny dzień.
Ciężko było się zwlec rano z łóżka (materaca), zwłaszcza, że pogoda na dworze
nie zachęcała. Po mszy zawieźliśmy z o. Jackiem Justynę do pracy w Chilandze, a
my wybraliśmy się na zakupy, żeby wydać ostatnie pieniądze. Dziś ministranci
mają swoje święto, więc kupiliśmy dla nich zgrzewkę pepsi i pączki „ z ulicy”. Pomyśleliśmy,
że ponieważ wszyscy (poza jednym) są w wieku szkolnym to możemy każdemu z nich
kupić angielski słownik. Udało nam się znaleźć w Lusace tanie oksfordzkie
słowniki, więc kupiliśmy trzydzieści jeden sztuk. Mina sprzedawcy ponownie była
bezcenna. Tym razem sponsorem jest Adam (był z nami przez miesiąc w Lindzie),
więc dziękuję w imieniu chłopaków J
Trochę popłynęłam, tak, więc kończę J Wracajcie do stołów i
cieszcie się sobą, a ja zabieram się za obiad (jajecznica ze szpinakiem).
Świąteczne uściski,
Dosia
|
Szał zakupów ... |
|
... i jego rezultaty |
|
Moje dzieciaki :) |
|
Jestem oficjalnie misjonarką :D |
|
Wigilijne występy |
|
Wręczanie książek |
|
Mali parafianie dziękują :) |
|
Zielono mi! |
|
Aniołki |
|
Choinka mojej roboty |
|
i żłóbek też ;) |
|
Bożonarodzeniowa Msza św. |
|
Zeszłoroczny prezent od Marty. Mam ją na sobie :) |
|
Przyszła chrześcijanka - piękna :) |
|
A tu nieco starszy chrześcijanin |
|
Ponad sto uśmiechniętych buzi :) |
|
Święta w Chilandze |
|
Murzynek Justyny |
|
aaaaaaaaaa makówka! |
|
Z Panem Tatą :) |
|
Na zdrowie! |
|
Wczorajsza niekompletna ekipa |
|
Koza z grilla zamiast kebaba |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz