Witajcie Kochani,
Wybaczcie, że odzywam się dopiero dzisiaj, ale co chwilę coś
odrywa mnie od pisania. Mam ostatnio jakoś mało wolnego czasu. Wyjazd nad
jezioro, próby z dziećmi, malowanie, sprzątanie domu, zakupy. Jedyne na co mam
ochotę wieczorem to jakiś film albo książka do poduszki. Ojciec Jacek pożyczył
mi książkę, w której autor opisuje między innymi tereny, na których obecnie się
znajduje – Lusakę. To taki wciągający dziennik podróży, który pozwoli Wam
łyknąć trochę Afryki J
Polecam, „Kwaheri” Wacław Korabiewicz. Jak już wspomniałam, sporo się u nas
dzieje, ale dzisiejszą notkę poświęcę naszemu wypadowi nad Kariba Lake J.
Niedziela zapowiadała się fatalnie. Od rana lał deszcz i
wręcz nie dało się wyjść z domu. Zambijczycy w nich zostali, bo kościół w
trakcie mszy świecił pustkami. Wyruszyliśmy po godzinie 13. Deszcz ustępował,
ale widać było jego skutki w całym mieście. Podtopienia, wielgachne kałuże,
zatkane studzienki i oczywiście wszędobylskie błoto. Namiastkę zambijskiej
„powodzi” macie na zdjęciu poniżej. Po drodze nad jezioro zahaczyliśmy o
supermarket i Sunday Market, żeby Marcin mógł kupić pamiątki. W trakcie jazdy,
pogoda diametralnie się zmieniła i zrobiło się parno. To normalnie w tym
klimacie i nigdy nie wiadomo jak się ubrać, więc trzeba być przygotowanym na
każdą ewentualność. Do celu podróży mieliśmy z Lusaki 200 km. Widoki za oknem
były przepiękne! Czułam się jak w świecie Tolkiena. Wszędzie wkoło widać było
zielone góry i płynące strumyki. Mijaliśmy sporo typowo, afrykańskich wiosek i
widzieliśmy wielkie baobaby. Faktycznie są puste w środku J. Po jakiś dwóch
godzinach jazdy, dotarliśmy do uroczego miasteczka Siavonga. Jest w nim jeden bank, poczta, parę lokalnych
knajp, małe sklepy (takie jak w Lindzie) i mnóstwo ekskluzywnych pensjonatów
(lodge). Siavonga ze wszystkich stron otoczona jest skalnymi wzniesieniami i
znajduje się nad wielkim jeziorem, więc jest bardzo malownicza a przy tym
spokojna, mimo iż ma wielki potencjał do bycia kurortem.
Nasz dom z kolei, mieścił się nad samą wodą, na skarpie.
Jest on własnością archidiecezji lusackiej. Miał tylko sześć jednoosobowych
pokoi i całe szczęście, że udało się o. Jackowi zarezerwować dla nas miejsca
chociaż na dwa dni, bo jest dużo zainteresowanych. Nasz nocleg bardzo miło nas
zaskoczył. Dom był przytulny, z klimatyzacją, telewizorem, mikrofalówką,
żelazkiem i wielkimi, wygodnymi łóżkami J.
Momentami zapominaliśmy, że jesteśmy w Afryce. Przed domem znajdował się spory
ogród, z przystrzyżoną trawą i miejscem na grilla. Raj na ziemi! W Siavondze
oprócz pięknych widoków były także przystępne ceny, niższe niż w stolicy.
Ludzie byli tam życzliwi
i mam wrażenie, nie tak narwani jak w Lindzie. Chyba są przyzwyczajeni do
białych turystów, choć osobiście żadnego nie widziałam :P Klimat Siavongi można
porównać do klimatu Livingstone – bardzo wilgotno. Oczywiście wiązało się to z
obecnością wkurzających komarów, ale klimatyzacja, którą włączyłam sobie w nocy
w pokoju je odstraszyła.
Choć smacznie się spało to trzeba było wstać rano, bo szkoda
było tracić dzień. Zjedliśmy szybkie śniadanie na powietrzu i ruszyliśmy na
zwiedzanie okolicy. Odwiedziliśmy kilka wypasionych lodgy
z basenami, mini golfem i restauracjami. W jednej z nich (Manchinchi Bay Lodge)
kupiliśmy krótki rejs motorówką po jeziorze. Było przyjemnie, motorówa pruła
jak szalona J
Widzieliśmy wyspy, kutry rybackie i mieszkańców piorących przy brzegu. Po
wodnej wycieczce, udaliśmy się na poszukiwanie farmy krokodyli, na której można
by było kupić mięso, bo doszły nas słuchy, że można je kupić taniej niż w
Lusace. Niestety, na miejscu okazało się, że mięso wcale nie jest tańsze a przy
tym tłuste. Ale przynajmniej widziałam krokodyle i nawet jednego, małego
dotknęłam ;) Po drodze troszkę zgłodnieliśmy więc jak zwykle z Justyną
rozkoszowałyśmy się smakołykami „z ulicy”. Często można spotkać na niej
Zambijczyków sprzedających fritasy (coś jak nasze małe pączki, ale bez
nadzienia) i muffiny. Są tanie (50 ngłe – 0,25 gr),
smaczne, własnej roboty i zapychają na jakiś czas.
W Siavondze natrafiłyśmy na wypiek, którego w Lindzie nie spotkałyśmy, coś w
rodzaju naszych oponek serowych. Niebo w gębie!
Po krótkiej „sjeście” wraz z Marcinem i o. Jackiem
pojechaliśmy na zaporę na rzece Zambezi.
Oczywiście zrobiłam sporo zdjęć dla mojego magistra inżyniera, dla
którego elektrownie wodne to konik ;) Faktycznie, zapora robiła wrażenie,
zwłaszcza na tle tych zielonych gór. Rzeka Zambezi to naturalna granica Zambii,
także można powiedzieć, że byłam w Zimbabwe ;) Przed wjazdem na teren
elektrowni, musieliśmy zostawić w biurze paszporty. Po powrocie do naszej
„rezydencji” zrobiliśmy kurczaka, którego zjedliśmy oczywiście na dworze z
widokiem na jezioro J
Ok. 6 rano, następnego dnia obudziła mnie potworna ulewa.
Dobrze, że w poniedziałek pogoda nam dopisała! Po godzinie 8:00 ruszyliśmy w
drogę powrotną ale widoki już nie były tak ładne ze względu na deszcz. Po
powrocie, wraz z Justyną zrobiłyśmy generalny porządek w domu. O. Jacek zawiózł
Marcina na lotnisko, więc zostałyśmy same, dwie niewiasty J.
Wczoraj o 17:00 odbyła się pierwsza z dziewięciu mszy, które
będą się odprawiane codziennie aż do Bożego Narodzenia ale o tym opowiem w
następnym wpisie J
Trzymajcie się ciepło,
Dosia
|
Powódź w Chilandze |
|
Baobab :) |
|
Tak wygląda raj ... |
|
tzn. Kariba Lake :) |
|
Mój pokój |
|
Nasza chata |
|
Kolorowe jarmarki |
|
Domy w Siavondze |
|
Rybacy |
|
:) |
|
Pawie na wczasach |
|
Takie tam na motorówce |
|
Marcin z krokodylem |
|
Z dedykacją dla Jacka :) |
|
To też może być dla Jacka ;) |
|
Reklama |
A "nasza chata" to gdzie, bo chyba to nie budowane przedszkole w Lindzie?Dostrzegam podobieństwa ale i zdecydowane różnice, nie tylko poniżej wzmienione :)
OdpowiedzUsuńKolory zambijskiej pory deszczowej równie wyraziste co za suchej - miejsce krzykiem czerwonoziemi pokryła żywa zieleń