środa, 17 grudnia 2014

Karbia Lake - Siavonga

Witajcie Kochani,
Wybaczcie, że odzywam się dopiero dzisiaj, ale co chwilę coś odrywa mnie od pisania. Mam ostatnio jakoś mało wolnego czasu. Wyjazd nad jezioro, próby z dziećmi, malowanie, sprzątanie domu, zakupy. Jedyne na co mam ochotę wieczorem to jakiś film albo książka do poduszki. Ojciec Jacek pożyczył mi książkę, w której autor opisuje między innymi tereny, na których obecnie się znajduje – Lusakę. To taki wciągający dziennik podróży, który pozwoli Wam łyknąć trochę Afryki J Polecam, „Kwaheri” Wacław Korabiewicz. Jak już wspomniałam, sporo się u nas dzieje, ale dzisiejszą notkę poświęcę naszemu wypadowi nad Kariba Lake J.
Niedziela zapowiadała się fatalnie. Od rana lał deszcz i wręcz nie dało się wyjść z domu. Zambijczycy w nich zostali, bo kościół w trakcie mszy świecił pustkami. Wyruszyliśmy po godzinie 13. Deszcz ustępował, ale widać było jego skutki w całym mieście. Podtopienia, wielgachne kałuże, zatkane studzienki i oczywiście wszędobylskie błoto. Namiastkę zambijskiej „powodzi” macie na zdjęciu poniżej. Po drodze nad jezioro zahaczyliśmy o supermarket i Sunday Market, żeby Marcin mógł kupić pamiątki. W trakcie jazdy, pogoda diametralnie się zmieniła i zrobiło się parno. To normalnie w tym klimacie i nigdy nie wiadomo jak się ubrać, więc trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. Do celu podróży mieliśmy z Lusaki 200 km. Widoki za oknem były przepiękne! Czułam się jak w świecie Tolkiena. Wszędzie wkoło widać było zielone góry i płynące strumyki. Mijaliśmy sporo typowo, afrykańskich wiosek i widzieliśmy wielkie baobaby. Faktycznie są puste w środku J. Po jakiś dwóch godzinach jazdy, dotarliśmy do uroczego miasteczka Siavonga. Jest  w nim jeden bank, poczta, parę lokalnych knajp, małe sklepy (takie jak w Lindzie) i mnóstwo ekskluzywnych pensjonatów (lodge). Siavonga ze wszystkich stron otoczona jest skalnymi wzniesieniami i znajduje się nad wielkim jeziorem, więc jest bardzo malownicza a przy tym spokojna, mimo iż ma wielki potencjał do bycia kurortem.
Nasz dom z kolei, mieścił się nad samą wodą, na skarpie. Jest on własnością archidiecezji lusackiej. Miał tylko sześć jednoosobowych pokoi i całe szczęście, że udało się o. Jackowi zarezerwować dla nas miejsca chociaż na dwa dni, bo jest dużo zainteresowanych. Nasz nocleg bardzo miło nas zaskoczył. Dom był przytulny, z klimatyzacją, telewizorem, mikrofalówką, żelazkiem i wielkimi, wygodnymi łóżkami J. Momentami zapominaliśmy, że jesteśmy w Afryce. Przed domem znajdował się spory ogród, z przystrzyżoną trawą i miejscem na grilla. Raj na ziemi! W Siavondze oprócz pięknych widoków były także przystępne ceny, niższe niż w stolicy. Ludzie byli tam życzliwi
i mam wrażenie, nie tak narwani jak w Lindzie. Chyba są przyzwyczajeni do białych turystów, choć osobiście żadnego nie widziałam :P Klimat Siavongi można porównać do klimatu Livingstone – bardzo wilgotno. Oczywiście wiązało się to z obecnością wkurzających komarów, ale klimatyzacja, którą włączyłam sobie w nocy w pokoju je odstraszyła.
Choć smacznie się spało to trzeba było wstać rano, bo szkoda było tracić dzień. Zjedliśmy szybkie śniadanie na powietrzu i ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Odwiedziliśmy kilka wypasionych lodgy
z basenami, mini golfem i restauracjami. W jednej z nich (Manchinchi Bay Lodge) kupiliśmy krótki rejs motorówką po jeziorze. Było przyjemnie, motorówa pruła jak szalona J Widzieliśmy wyspy, kutry rybackie i mieszkańców piorących przy brzegu. Po wodnej wycieczce, udaliśmy się na poszukiwanie farmy krokodyli, na której można by było kupić mięso, bo doszły nas słuchy, że można je kupić taniej niż w Lusace. Niestety, na miejscu okazało się, że mięso wcale nie jest tańsze a przy tym tłuste. Ale przynajmniej widziałam krokodyle i nawet jednego, małego dotknęłam ;) Po drodze troszkę zgłodnieliśmy więc jak zwykle z Justyną rozkoszowałyśmy się smakołykami „z ulicy”. Często można spotkać na niej Zambijczyków sprzedających fritasy (coś jak nasze małe pączki, ale bez nadzienia) i muffiny. Są tanie (50 ngłe – 0,25 gr), smaczne, własnej roboty i zapychają na jakiś czas.
W Siavondze natrafiłyśmy na wypiek, którego w Lindzie nie spotkałyśmy, coś w rodzaju naszych oponek serowych. Niebo w gębie! 
Po krótkiej „sjeście” wraz z Marcinem i o. Jackiem pojechaliśmy na zaporę na rzece Zambezi.  Oczywiście zrobiłam sporo zdjęć dla mojego magistra inżyniera, dla którego elektrownie wodne to konik ;) Faktycznie, zapora robiła wrażenie, zwłaszcza na tle tych zielonych gór. Rzeka Zambezi to naturalna granica Zambii, także można powiedzieć, że byłam w Zimbabwe ;) Przed wjazdem na teren elektrowni, musieliśmy zostawić w biurze paszporty. Po powrocie do naszej „rezydencji” zrobiliśmy kurczaka, którego zjedliśmy oczywiście na dworze z widokiem na jezioro J
Ok. 6 rano, następnego dnia obudziła mnie potworna ulewa. Dobrze, że w poniedziałek pogoda nam dopisała! Po godzinie 8:00 ruszyliśmy w drogę powrotną ale widoki już nie były tak ładne ze względu na deszcz. Po powrocie, wraz z Justyną zrobiłyśmy generalny porządek w domu. O. Jacek zawiózł Marcina na lotnisko, więc zostałyśmy same, dwie niewiasty J.
Wczoraj o 17:00 odbyła się pierwsza z dziewięciu mszy, które będą się odprawiane codziennie aż do Bożego Narodzenia ale o tym opowiem w następnym wpisie J
Trzymajcie się ciepło,

Dosia

Powódź w Chilandze

Baobab :)

Tak wygląda raj ... 

tzn. Kariba Lake :)

Mój pokój 

Nasza chata

Kolorowe jarmarki

Domy w Siavondze

Rybacy

:)

Pawie na wczasach

Takie tam na motorówce

Marcin z krokodylem

Z dedykacją dla Jacka :)

To też może być dla Jacka ;) 

Reklama

1 komentarz:

  1. A "nasza chata" to gdzie, bo chyba to nie budowane przedszkole w Lindzie?Dostrzegam podobieństwa ale i zdecydowane różnice, nie tylko poniżej wzmienione :)
    Kolory zambijskiej pory deszczowej równie wyraziste co za suchej - miejsce krzykiem czerwonoziemi pokryła żywa zieleń

    OdpowiedzUsuń